Rozmowa o podatkach spadkowych nas nie ominie. Mam na myśli Polskę oraz bardziej bogaty i rozwinięty Zachód. Będzie ona konieczna z prostego powodu. W 2011 r., jeszcze przed wydaniem „Kapitału”, ekonomista Thomas Piketty pokazał na przykładzie Francji, że znaczenie spadków rośnie w tym kraju od połowy lat 50.
Nie inaczej jest w innych państwach. Na przykład w Wielkiej Brytanii (dane z 2010 r.) roczny przepływ pieniędzy pochodzących ze spadków to ok. 15 proc. PKB. To już potężna suma. Bez wątpienia istotna z punktu widzenia równowagi makroekonomicznej.
Jednocześnie w większości zachodnich krajów jest tak, że spadków albo się w ogóle nie opodatkowuje (Australia, Kanada, Nowa Zelandia), albo objęte są one tak wieloma wyjątkami, że „spadkowe” nie odgrywa tam w zasadzie większej fiskalnej roli (Niemcy, USA). Ewentualnie opodatkowane są śmiesznie nisko. Francja próbowała podwyższyć podatek w 1989 r., ale przeciwnicy okazali się za silni. Włochy także odgrażały się, że go zmienią, ale ostatecznie centrolewicowe rządy podatek zdemontowały. Polska nie jest na tym tle wyjątkiem, o czym przekonujemy się, gdy dochodzi do spektakularnego międzygeneracyjnego transferu bogactwa. Ostatnio było tak po śmierci Jana Kulczyka, gdy fortunę najbogatszego Polaka objęły jego dzieci: Dominika i Sebastian. Tak, ten Sebastian Kulczyk, którego jeden z portali opisał, że „zaczynał od roznoszenia ulotek, a dziś zarządza majątkiem wartym 4,5 mld zł”. Uzupełnijmy: to 4,5 mld nieopodatkowanych złotych.
Argumenty przeciwników opodatkowania spadków są dwojakiego rodzaju. Jeden jest natury moralnej i ekonomicznie trudno z nim polemizować. Zwolennicy wolnych spadków stoją na pozycjach liberalno-konserwatywnych i dowodzą, że skoro ktoś coś sobie wypracował, to dlaczego miałby się tym dzielić z kimś innym niż własna rodzina. Odpowiedzią na ideologię może być tylko kontrideologia. W tym wypadku postępowo-lewicowa, która powie, że dzielić się trzeba, bo to jedyny sposób na walkę z rosnącymi nierównościami (bo będą miały zgubne politycznie konsekwencje).
Drugi argument zniechęcający do opodatkowania spadków jest ekonomiczny: zachłanność fiskusa zniechęci ludzi do przedsiębiorczości. Bo po co mają się starać, skoro i tak po śmierci ich pieniądze pójdą (jak to się kiedyś mówiło) „w cholerę na rząd”. Ostatnio ekonomiści Fabian Kindermann (Uniwersytet w Ratyzbonie), Lukas Mayr (Uniwersytet w Essex) i Dominik Sachs (Uniwersytet w Monachium) postanowili to przetestować. Zbudowali model ekonomiczny, który miał sprawdzić, jak powszechny i pozbawiony wyjątków podatek spadkowy w wysokości 1 proc. wpłynąłby na gospodarkę takiego kraju jak Niemcy.
Reklama
Wyszło im coś intrygującego. Ich zdaniem taki podatek nie zniechęcałby ludzi do pracy. Świadomość, że oczekiwany spadek będzie opodatkowany, działała motywująco na spadkobierców. Ale to jeszcze nie wszystko. Wyszło również, że ta ich większa zawodowa aktywność sprawiała, że rosły nieco ich zarobki. A więc i związane z nimi podatki dochodowe. Rekomendacja? W kraju takim jak Niemcy „spadkowe” miałoby efekt zdecydowanie korzystny. A u innych? Na to pytanie Kindermann, Mayr i Sachs odpowiedzi nie udzielają. Ale i to pytanie nas nie ominie. ©℗

>>> CZYTAJ TAKŻE: 78 proc. Francuzów uważa, że rząd nie spełnia oczekiwań "żółtych kamizelek"