To nie jest bohater – przekonywał szef brytyjskiej dyplomacji. – To on ujawnił prawdę dotyczącą tego, co działo się w Afganistanie i Iraku – odpowiedział mu lider opozycyjnej Partii Pracy Jeremy Corbyn. Australijczyk nie musi nic mówić, by wzbudzać kontrowersje, nawet po latach. Aresztowanie Juliana Assange'a tylko wzmocni jego legendę, dodając do niej wątek „noża wbitego w plecy” przez ekwadorskich przyjaciół.
Wizerunek „postrachu mocarstw” udało się mu zbudować zaledwie w cztery lata: między 2006 r., kiedy założył portal WikiLeaks, a 2010 r., kiedy szwedzcy śledczy postawili mu zarzuty napastowania seksualnego i gwałtu. W tym czasie „dorobił się” kilkunastu książek o sobie, hollywoodzkiej opowieści luźno opartej na swojej biografii i – rzecz jasna – wrogów. Zwłaszcza w Waszyngtonie. Bo WikiLeaks było przede wszystkim postrachem Stanów Zjednoczonych.
Reklama
Adwersarze Assange’a są przekonani, że jego portal był narzędziem przeciwników USA na globalnej scenie – głównie Rosji, choć (zapewne) nie tylko. Najsłynniejszy i największy przeciek WikiLeaks – publikacja 250 tys. tajnych depesz amerykańskich dyplomatów – nie ujawnił zbyt wielu przypadków złamania prawa. Posłużył za to za dyplomatyczny magiel: przedstawiciele USA nie ukrywali w swoich relacjach do centrali krytycznych opinii o swoich gospodarzach. Przekazywali plotki, tajemnice alków i kont, ustalali reguły lokalnej realpolitik. Co nie znaczy, że WikiLeaks nie ujawniało – zgodnie z deklarowaną misją – przypadków łamania prawa, zbrodni wojennych, naruszeń praw człowieka czy korupcji. Ale chłopcem do bicia niemal zawsze był Waszyngton. Przy skali doniesień na temat występków Ameryki, Moskwa i Pekin wydawały się miejscami idyllicznymi.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP