Kim jest szef Światowej Organizacji Zdrowia – bezstronnym fachowcem czy cichym poplecznikiem Chin?
Kiedy Donald Trump mówi, że wstrzymuje finansowanie Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), bo chce się przyjrzeć jej działaniom w związku z pandemią, tak naprawdę chce wziąć pod lupę również jej szefa Tieuodrosa Adhanoma Gebreijesusa. Etiopczyk w ciągu ostatnich miesięcy stał się twarzą globalnej walki z koronawirusem, ale zdaniem Waszyngtonu nie jest to oblicze bez skazy.
Największym grzechem dyrektora ma być uległość wobec Pekinu, która uniemożliwiła organizacji obiektywną ocenę sytuacji. Jeszcze w styczniu szef WHO chwalił Chińczyków za przejrzystość oraz zdecydowane kroki w walce z pandemią (warto przypomnieć, że chwalił ich wtedy także Trump). Ale dzisiaj wiemy, że Państwo Środka zareagowało na pojawienie się nowego wirusa zbyt późno, najpierw sprawę bagatelizując, a następnie niszcząc dowody i uciszając tych, którzy odważyli się publicznie mówić o ognisku nowej choroby.
W efekcie stracono cenny czas. Zgodnie z modelem, który opracowali naukowcy z brytyjskiego University of Southampton, gdyby chińskie władze zadziałały tydzień, dwa lub trzy wcześniej, to globalną liczbę zakażeń udałoby się ograniczyć odpowiednio o 66, 86 lub 95 proc. Zdaniem krytyków to wystarczający powód, aby domagać się dymisji dyrektora, który deklarował, że „Chiny kupiły światu czas”.

Śmierć brata

Reklama
Tieuodros (tak brzmi polska transkrypcja jego imienia z języka amharskiego; wielu Etiopczyków nie ma nazwisk i do pierwszego imienia, którym mieszkańcy posługują się na co dzień, dostawiają imię ojca – w tym wypadku „Adhanom”, a czasem i dziadka – „Gebreijesus”) urodził się w 1965 r. na terenie dzisiejszej Erytrei. W wywiadach wspomina, że do studiów medycznych (chociaż nie jest lekarzem) skłoniła go śmierć paroletniego brata, prawdopodobnie na uleczalną chorobę zakaźną. Wykształcenie odebrał m.in. w Danii, Szwecji i Wielkiej Brytanii.
Przyjrzał się tam, jak wyglądają nowoczesne systemy opieki zdrowotnej. To doświadczenie przydało się po powrocie do Etiopii, gdzie najpierw pracował nad rozwojem służby zdrowia w jednej z prowincji, a następnie w latach 2005–2012 jako minister zdrowia. Przypisuje mu się wiele sukcesów, w tym zwiększenie zatrudnienia w ochronie zdrowia, zmniejszenie śmiertelności noworodków oraz ograniczenie zasięgu niektórych chorób zakaźnych. Jednocześnie był krytykowany za bagatelizowanie epidemii cholery.
Nie sposób uciec także od faktu, że dekada, podczas której zasiadał w rządzie, to również czas rosnącego wpływu Chin w Etiopii. Państwo Środka stało się wówczas największym partnerem handlowym afrykańskiego kraju (pochodzi stąd jedna trzecia etiopskiego importu), a pieniądze z Pekinu sfinansowały wiele inwestycji, w tym kolej miejską w stolicy, linię kolejową łączącą ją z sąsiednim, mającym dostęp do morza Dżibuti, pierwszą drogę ekspresową, kontrowersyjną tamę oraz siedzibę Unii Afrykańskiej.
Tieuodros musiał więc dobrze żyć z Pekinem. W zamian Chińczycy poparli jego kandydaturę na stanowisko dyrektora generalnego WHO, chociaż o względy Pekinu ubiegał się również jego konkurent w walce o dyrektorski fotel David Nabarro z Wielkiej Brytanii. Szefa WHO wybierają w tajnym głosowaniu wszystkie państwa członkowskie, więc nie sposób uciec od wielkiej polityki.

Sądzić za koronę

Etiopczyk wywołał kilka kontrowersji już na stanowisku dyrektora generalnego. Najgłośniejszą było zaoferowanie honorowej, ale eksponowanej funkcji ambasadora dobrej woli WHO Robertowi Mugabemu, wieloletniemu dyktatorowi Zimbabwe. Grad krytyki sprawił, że bardzo szybko wycofał się z tej decyzji, ale niesmak pozostał.
Na kolejne potknięcie nie trzeba była długo czekać. Kilka miesięcy po aferze z Mugabem na czele programu walki z gruźlicą na świecie postawił nieznaną szerzej przedstawicielkę resortu zdrowia Rosji, która nie zalicza się do awangardy walki z tą chorobą. Nominacja zdziwiła ekspertów od chorób zakaźnych do tego stopnia, że opublikowali na łamach prestiżowego czasopisma „The Lancet” list z wątpliwościami. Rosjanka na stanowisku została.
Obecnie krytyka dotyka go przede wszystkim za koronawirusa, w tym opieszałość przy podejmowaniu decyzji o uznaniu go za globalne zagrożenie dla zdrowia publicznego. Pierwszy raz panel ekspertów WHO zabrał się za to 22 stycznia i chociaż dyrektor generalny może ich przegłosować, Tieuodros nie skorzystał z okazji. Ostatecznie organizacja nadała wirusowi tę klasyfikację tuż przed końcem stycznia.
Z pewnością nieraz dyrektorowi zostanie jeszcze wypomniane, jak ganił różne kraje – w tym Stany Zjednoczone – za to, że ograniczają możliwość wjazdu obywatelom Chin i nazwał to działanie pozbawionym podstaw naukowych. Problem polega na tym, że wtedy było już wiadomo, że wirus przenosi się z człowieka na człowieka oraz że z Wuhanu – epicentrum pandemii – przed zamknięciem miasta wyjechało parę milionów ludzi, z których każdy mógł być zainfekowany. Ograniczenie przyjazdów z kraju dotkniętego pandemią miało więc sens.
Na razie dyrektor wyciągnął gałązkę oliwną w kierunku Trumpa, wyrażając nadzieję, że ten jednak nie wycofa finansowania. USA zapewniają jedną czwartą budżetu WHO, więc ubytek byłby spory, a prezydent nie może jednak całkiem zatrzymać pieniędzy, które Kongres zatwierdził już do wydania. Pytanie więc brzmi, czy Etiopczyk obroni się przed zarzutami wysuwanymi pod jego adresem. Na razie w jego obronie na globalnej arenie stanął wypróbowany sojusznik: Chiny. ©℗