Pod koniec ZSRR Alaksandr Łukaszenka był odnoszącym sukcesy dyrektorem jednego z ważniejszych państwowych gospodarstw rolnych Haradziec, zaś w 1994 r. robił furorę bezlitosną krytyką władz. Niespełna 40-letni deputowany piętnował korupcję, co trafiało na podatny grunt w społeczeństwie mocno odczuwającym skutki zapaści gospodarczej. Z perspektywy czasu oskarżenia mogą budzić uśmiech, np. pierwszy przywódca Białorusi Stanisłau Szuszkiewicz został oskarżony o defraudację 8 kg gwoździ i zatrudnienie do budowy garażu przy daczy człowieka, który pracował w budynku rządu jako złota rączka.
Po nowo utworzone stanowisko prezydenta pędził wówczas premier Wiaczasłau Kiebicz, który miał do dyspozycji cały rządowy arsenał i poparcie Kremla. Państwowe media emitowały panegiryki na jego cześć. – Telewizja jest w końcu państwowa – tłumaczył szef komisji wyborczej Alaksandr Abramowicz. A jednak Kiebicz przegrał. W I turze dostał 17 proc. głosów, Łukaszenka – 45 proc. II tura była formalnością. „W najstraszniejszym śnie nie spodziewałem się takich rezultatów” – pisał Kiebicz w swoich wspomnieniach „Iskuszenije włastju” (Pokusa władzy). (Historię dojścia Łukaszenki do władzy opisałem na 20-lecie jego rządów w Magazynie DGP w tekście „Saszka się dorwał do mikrofonu” z 4 lipca 2014 r.).
Premiera zgubiła wiara we własną propagandę oraz poparcie Kremla. „Mój sztab wyborczy zamiast pracować imitował działanie, wysiadując spodnie w swoich gabinetach. Każde posiedzenie sztabu zaczynało się od wyrażenia pewności co do nieuniknionego zwycięstwa. [Szef sztabu] Michaił Miasnikowicz zapewniał, że ma pod kontrolą władzę wykonawczą, która lepiej niż wszelcy propagandyści nastroi obywateli do głosowania na mnie (…). Wtedy jeszcze nie podejrzewałem, że oni od dawna prowadzą separatystyczne negocjacje ze sztabem Alaksandra Łukaszenki” – czytamy u Kiebicza.
Prezydent nie okazał się mściwy. Kiebicz lojalnie złożył urząd premiera, a po dwóch latach z nadania Łukaszenki trafił jako poseł do parlamentu. Wicepremierzy Michaił Miasnikowicz i Siarhiej Linh zachowali stanowiska. Obaj cieszyli się zaufaniem Łukaszenki i później nawet kierowali pracami rządu. Linh był premierem w latach 1996–2000, a Miasnikowicz – 2010–2014. Wiele wskazywało na to, że Łukaszenka będzie kontynuatorem poprzednich władz. Podobnie jak Kiebicz miał przeć do integracji z Rosją, ale w odróżnieniu od dotychczasowego premiera w jego otoczeniu było wielu młodych, którzy chcieli prawdziwych reform.
Reklama
My, przeciwnicy autorytarnego przewrotu, nie byliśmy (i nie jesteśmy teraz) jedną drużyną, którą spajałby wspólny cel. Nawet w chwili zagrożenia dla demokracji i państwa opozycyjni liderzy nie zdołali podnieść się powyżej poziomu własnych drobnych ambicji i samozadowolenia, osobistych sympatii i antypatii – pisał Piotr Krauczanka
To pierwsze okazało się prawdą; aż do dymisji Borysa Jelcyna w 1999 r. Łukaszenka miał nadzieję, że integracja pozwoli mu zostać następcą coraz bardziej schorowanego lidera z Kremla i przejąć władzę nad wspólnym państwem. To drugie wynikało z błędnej oceny sytuacji. Młodzi reformatorzy, jak wielu przed nimi i po nich, źle ocenili potencjał Łukaszenki. Sądzili, że będą mogli zdominować prezydenta i prowadzić własną politykę. Wkrótce większość „młodych wilków”, jak ich ochrzczono, przeszła do opozycji.
Łukaszenka nie miał niczego poza gronem współpracowników i miłością ludu. Parlament był zdominowany przez komunistów, choć z biegiem lat zdążyli się oni podzielić na frakcje, z których wcale nie najsłabszą byli zwolennicy demokratyzacji. To dzięki wsparciu tej części dawnej nomenklatury nielicznym niepodległościowcom z Białoruskiego Frontu Ludowego (BNF) udało się wcześniej przeforsować symboliczne zmiany, jak wprowadzenie białoruskiego do urzędów, zmiana flagi na biało-czerwono-białą i godła na Pogoń z czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego. Byli też o krok od zastąpienia rubla nawiązującym do czasów przedrozbiorowych talarem.
Mimo to w ciągu zaledwie kilku lat Łukaszence udało się spacyfikować przeciwników, ostudzić ambicje otoczenia i rozmontować słabe, ale istniejące instytucje demokratyczne. Na pierwszy ogień poszły władze lokalne.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz w jego elektronicznej wersji.