Jeśli Amerykanie przeniosą swoich żołnierzy z Niemiec, będzie to kolejny gwóźdź do trumny tzw. „Zachodu” – pisze Andreas Kluth w serwisie Bloomberg.

Zawsze ciekawie jest zobaczyć, kto i kiedy świętuje. Na arenie polityki niemieckiej jest to aktualnie Partia Lewicy, potomek byłej dyktatury NRD, która lubi mieszać antyamerykanizm i rusofilię w toksyczną, populistyczną mieszankę.

Szefowie partii są zachwyceni pogłoską, o której najpierw doniósł „Wall Street Journal”, że USA mogą wycofać około 9 500 spośród 34 500 amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Niemczech, a następnie ograniczyć ich liczebność do 25 tysięcy. Dietmar Bartsch, przywódca Lewicy, zasugerował, że zamiast tego Niemcy powinny wezwać Stany Zjednoczone do wycofania wszystkich swoich sił i skłonić je do zabrania do siebie amerykańskich bomb atomowych. W Moskwie prezydent Władimir Putin musi być zadziwiony swoim szczęściem.

Tak jak w przypadku innych buńczucznych wypowiedzi Białego Domu, w których przoduje prezydent Donald Trump, zapowiedź wycofania wojsk może być nigdy niezrealizowanym, pustym wygrażaniem. Amerykańscy eksperci – tacy jak Ben Hodges, były dowódca armii amerykańskiej w Europie – podkreślili, że byłoby to po prostu zbyt głupie z punktu widzenia strategicznego i logistycznego.

Fakty są takie, że Amerykanie są tam nie tylko po to, by powstrzymać rosyjską agresję. Mogliby to zrobić również z Polski – premier Morawiecki natychmiast zgłosił Polskę na ochotnika, by ugościć wszelkie nadwyżki wojsk amerykańskich. Siły amerykańskie – nazywane przez Niemców „Amis”, czyli przyjaciółmi – wykorzystują Niemcy również jako swoje centrum misji na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Jednostki lecące przykładowo do lub z Iraku czy Afganistanu mają przesiadkę w Ramstein – największej amerykańskiej bazie lotniczej na obcej ziemi. Jeśli są ranni, trafiają do pobliskiego Landstuhl.

Reklama

>>> Czytaj też: Czy Polska ma infrastrukturę, aby jesienią przyjąć tysiąc amerykańskich żołnierzy?

Między innymi z tego powodu niektórzy weterani ciągle burzliwych stosunków amerykańsko-niemieckich przewracają oczami. Niewykluczone, że Trump po prostu ma kolejny atak zacietrzewienia wobec niemieckiej kanclerz Angeli Merkel. Kanclerz niedawno powiedziała, że nie weźmie udziału w szczycie G7, który Trump planował poprowadzić, z kolei Trump zdaje się traktować ją jako swoją symboliczną nemezis. Plotka o wycofaniu wojsk może być również partyjskim strzałem w wykonaniu Richarda Grenella, odchodzącego ambasadora USA w Niemczech, który może czuć się sponiewierany przez berliński establishment.

Inni, patrząc z perspektywy lat bez Trumpa, widzą w tym ewentualny ciąg dalszy historii – kolejny epizod w coraz głębszej przepaści między USA i Niemcami. John Kornblum, ambasador USA w erze Clintona, zauważa, że Waszyngton od dziesięcioleci zmniejsza liczbę oddziałów w Niemczech (która w latach 60. osiągnęła szczytowy poziom 274 tys.), ale zazwyczaj przy znacznie mniejszym zainteresowaniu mediów. Trump, dodaje Kornblum, „dołącza do trzech ostatnich prezydentów”, krytykując udział Niemiec we wspólnym planowaniu obronnym NATO.

Niemcy rzeczywiście były rozczarowującym sojusznikiem. Od dawna wydają o wiele mniej na własne wojsko, niż obiecali to członkowie NATO. Gdyby kiedykolwiek doszło do gorącej wojny, armia niemiecka jawiłaby się jako żart. Niemcy wydają się też głusi na zmartwienia innych sprzymierzeńców. Nalegają, by posunąć się naprzód z budową Nord Stream 2, drugim gazociągiem bałtyckim, łączącym Rosję i Niemcy. Sojusznicy – od Warszawy do Waszyngtonu – uważają, że uczyni to Europę Zachodnią bardziej zależną od rosyjskiej energii, a Europę Wschodnią – jeszcze bardziej wystawioną na zagrożenia.

>>> Czytaj też: Zagrożenie przyjdzie z Północy? Jako pierwsza na podbój Arktyki ruszyła Rosja

Ale nic z tego nie powinno odwracać uwagi od katastrofy, jaką Donald Trump stanowi dla transatlantyckiego sojuszu, ani od jeszcze większej klęski, jaką byłby rozłam między Stanami Zjednoczonymi a Niemcami. Od II wojny światowej odbudowa, rehabilitacja i zjednoczenie Niemiec, a także integracja europejska były możliwe tylko dzięki ochronie oferowanej przez Amerykę. Dlatego też argumentowałem, że nie tylko strategicznie, ale i psychologicznie, utrata USA z powodu Trumpa jest dla Niemców „jak utrata ojca”.

Coraz głębsza przepaść zagroziłaby stosunkom i sojuszom USA na całym świecie. Niezależnie od tego, czy Stany rzeczywiście zamierzają sprowadzić wojska amerykańskie do domu, czy nie, Trump po raz kolejny okazuje pogardę sprzymierzeńcom Ameryki – nie rozmawia z nimi, nęka ich i nie traktuje lepiej (często nawet gorzej), niż autokratów, do których się przymila.

Od Berlina przez Paryż, Londyn, Tokio, Seul, Ottawy, aż po Canberry – liderzy dochodzą do wniosku, że wsparcie Ameryki nie jest już kategoryczne, ale transakcyjne: nadszedł czas na nowe ustalenia. Tragedia Europy polega na tym, że być może nigdy nie znajdzie wiarygodnej alternatywy dla amerykańskiej ochrony wojskowej.

Tragedia świata zaś polega na tym, że bez USA jako gwaranta, szerzej rozumiany „Zachód” również przestaje istnieć jako idea. Doprowadzi to do globalnej niestabilności i niepokoju, jak ujmują to niektóre think tanki: „Bezzachodniości” (ang. „Westlessness”). Ów Zachód – co prawda, to śliskie pojęcie – reprezentował wspólnotę narodów, które uważały liberalne wartości za warte obrony, zwłaszcza przed autorytaryzmem. Niemcy z pewnością należą do tych, którzy wątpią, czy Ameryka Trumpa w tym sensie należy do Zachodu.

Jest wiele powodów do nadziei, że Joe Biden pokona Trumpa w listopadowych wyborach. Pogłębiająca się geopolityczna dezintegracja jest gigantyczna, a fragmentaryczne rozdarcie w stosunkach amerykańsko-niemieckich i amerykańsko-europejskich to jej część. Miejmy nadzieję, że Amerykanie pozostaną w Niemczech, a Europejczycy odwzajemnią się, wypełniając swoją rolę w obronie wojskowej. W przeciwnym razie, cynicy będą świętować: od antyamerykańskiej lewicy niemieckiej do autokratów w Moskwie, Pekinie i wszędzie indziej.

>>> Czytaj też: Era kapitalizmu państwowego po Covid-19. Już wkrótce pojawi się następny kryzys