Europa nie musi się wstydzić własnego modelu rozwoju ekonomiczno-społecznego. USA i daleki wschód nie są wcale atrakcyjną alternatywą
Wobliczu napięć pomiędzy USA a Chinami, które jawią się, nie bez przyczyny, jako starcie gigantów trzęsących światem, Unia Europejska wygląda jak fan, który z trybun obserwuje starcie. W sumie nawet trudno nazwać UE kibicem, bo ciężko stwierdzić, czyim jest zwolennikiem – niby wciąż stoi po stronie Ameryki, ale nieustannie zerka w kierunku Państwa Środka.
W takiej sytuacji łatwo odnieść wrażenie, że świat został już podzielony pomiędzy Waszyngton a Pekin (szerzej: Daleki Wschód), a nam pozostało jedynie wybrać, komu damy się pożreć.

Skansen Europa?

„Unia jest żałosnym wspomnieniem mocarstwa, jakim niegdyś była czy być mogła. Pogrążona w gospodarczej stagnacji, w zapaści demograficznej, sparaliżowana kryzysem imigracyjnym i bezsilnością nadmiaru socjalnych regulacji” – napisał w 60. rocznicę podpisania traktatów rzymskich (1957 r.) Tomasz Wróblewski na portalu „Fronda”. Do niechęci prawicy do UE zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale rok później prof. Marcin Król powiedział w wywiadzie dla „Polska The Times” słowa równie mocne, choć o wiele bardziej dostojne: „Europa przestała być źródłem nowych idei, pomysłów, wynalazków. Stała się skansenem. Warto ją obejrzeć, jako rodzaj zabytku, stąd te miliony turystów zadeptujące europejskie miasta. A tak poza tym? Trochę wina, trochę sera, prosciutto”. Pewne zwątpienie w europejski model ekonomiczno-społeczny dotarło nawet do tradycyjnie euroentuzjastycznej lewicy. W sierpniowym podcaście Krytyki Politycznej, którego byłem gościem, prowadzący Michał Sutowski rozpoczął dyskusję od pytania: „Czy Unia Europejska skazana jest zatem na klęskę w wyścigu ku technologicznej awangardzie?”.
Reklama