„Będziemy nadal kontynuować kampanię przeciwko terrorystom, w którą jesteśmy zaangażowani, ale to wielka konkurencja sił, a nie terroryzm, jest obecnie głównym celem bezpieczeństwa narodowego w Stanach Zjednoczonych” – powiedział Jim Mattis, sekretarz obrony USA. Priorytetem ograniczanie wpływów Rosji i Chin.

Brzmi znajomo? Powinno. Jak pisze Oliver Staley w serwisie Quartz, to echo języka, którym posługiwano się przez dwa stulecia, gdy w grę wchodziła geopolityka.

W 1814 r., pod koniec wojen napoleońskich, w Europie pojawiło się pięć wielkich mocarstw: Wielka Brytania, Francja, Rosja, Austria i Prusy (które później stały się Niemcami). Walczyły one o kontrolę nad Europą – i dzięki kolonialnym imperiom, nad resztą świata – a ich rywalizacja ostatecznie zakończyła się I wojną światową.

W XX wieku pojawiły się nowe potęgi, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, a ich zimna wojna określiła globalne rozgrywki od końca II wojny światowej do rozpadu ZSRR w 1991 roku.

Reklama

>>> Czytaj też: Co dalej z pomnikiem w Jersey City? Polska dyplomacja podjęła działania

Podczas gdy globalna wojna z terroryzmem zajęła Stany Zjednoczone od 11 września 2001 roku, jednocześnie trwała tęsknota za standardami amerykańskimi wojskowymi i dyplomatycznymi ze starych, dobrych czasów, kiedy to USA wiedziały, z kim walczyły i znały taktykę, dzięki której miały wygrać. Związek Radziecki wydawał się grać według tych samych zasad – w przeciwieństwie do sieci terrorystów al-Kaidy i Państwa Islamskiego.

Zimna wojna była także dobrym interesem dla amerykańskich kontrahentów wojskowych. Zwalczanie komunizmu oznaczało kupowanie ciężkiego sprzętu, takiego jak lotniskowce i ICBM (rakietowy pocisk balistyczny międzykontynentalnego zasięgu). Stany Zjednoczone wydały tryliony dolarów na walkę z terroryzmem, ale nie ma się czym pochwalić. Wraz z transformacja amerykańskiej strategii wojskowej, która ma skoncentrować się na Chinach i Rosji, amerykański establishment wojskowy znów ma wroga, którego chce. „Prawdziwi mężczyźni toczą prawdziwe wojny”, powiedział anonimowy urzędnik Pentagonu Nicholasowi Schmidle z „New Yorkera”. „Lubimy klarowność wielkich wojen”.

Ale jeśli Stany Zjednoczone zamierzają ponownie walczyć w nowej Zimnej Wojnie, może to zrobić samodzielnie. Sześćdziesiąt lat temu USA posiadały sieć sojuszników i państw satelickich, którą pielęgnowała dzięki dyplomacji i hojnej pomocy zagranicznej. Jak wyjaśnia Benn Steil, USA wyłoniły się z ostatniej zimnej wojny z nienaruszonymi sojusznikami.

W erze idei „America First” nie wiadomo, kto dołączy po stronie USA.

>>> Czytaj też: Wiadomo już, kiedy i gdzie odbędzie się spotkanie prezydenta Putina z kanclerz Merkel