Pięć lat po kryzysie migracyjnym wielu mieszkańców Bliskiego Wschodu wciąż próbuje dostać się do bogatych państw UE. Niektórzy utkwili w obozach na Bałkanach.
Na początku zimy zlikwidowano obóz dla uchodźców w Vučjaku w Bośni i Hercegowinie (BiH), kilka kilometrów od granicy z Chorwacją. Jego 600 mieszkańców w ciągu jednej doby zostało skierowanych do innych obozów, głównie do obozu Ušivak niedaleko Sarajewa. Obóz Vučjak istniał 179 dni, znajdował się niedaleko terenów zaminowanych i skażonych chemicznie podczas wojen bałkańskich z początku lat 90.
Urzędnicy Unii Europejskiej od początku spontanicznego powstania obozu zastrzegali, że nie przekażą żadnych środków na jego uporządkowanie, bo warunki tam panujące nie gwarantują przetrwania (w 2018 r. UE przekazała BiH ok. 9 mln euro na zakwaterowanie i wyżywienie uchodźców). Burmistrz pobliskiego Bihacia Šuhret Fazlić na zarzuty o umieszczeniu uchodźców na skażonej ziemi mówi wprost, że w Bośni i Hercegowinie prawie cała ziemia jest zatruta.
Po likwidacji obozu wyraził obawę, że ulice Sarajewa zapełnią się żebrzącymi, bo migranci i tak będą wracać do Bihacia, byle być bliżej unijnej granicy. Zwłaszcza że nikt nie pomyślał, żeby przy okazji likwidacji Vučjaku przygotować dodatkowe miejsca w Ušivaku. Przerzucenie nowej grupy migrantów było zaskoczeniem zarówno dla dotychczasowych mieszkańców obozu, jak i dla jego pracowników z różnych organizacji, takich jak Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji (IOM).
UE zamierza wydać 34,9 mld euro na bezpieczeństwo granic
Reklama
Mieszkańcy Ušivaku otrzymują dwa posiłki dziennie, na które czekają w długich kolejkach na zimnie. Na co dzień przebywają we wspólnym, nieogrzewanym baraku. W obozie nikt ich na siłę nie trzyma. W dowolnej chwili można go opuścić. Nic dziwnego, że często migranci podejmują próby dotarcia bliżej granicy. Alternatywą jest czekanie na Godota w obozie. Stąd też częste przypadki migrantów śpiących na ulicach Sarajewa, bośniackich dworcach i w opuszczonych budynkach. Lokalne media zwracają uwagę na sytuację na dworcach autobusowym i kolejowym w Tuzli, gdzie przybysze już utworzyli osiedle namiotowe. Myją się, oblewając wodą na świeżym powietrzu. Nawet jeśli temperatura spadnie poniżej zera.

Kierunek Chorwacja

Jakieś 3 km od Velikiej Kladušy, przy drodze na Bihać, znajduje się zrujnowany budynek przemysłowy, który miejscowi nazywają starą fabryką. Mieszka tam kilkadziesiąt osób, choć ta liczba stale się zmienia, ponieważ ciągle napływają ci, którzy idą w stronę Chorwacji. Ludzie gromadzą się w grupkach przy ogniskach, gdzie palą wszystko, co mają pod ręką: opony, tworzywa sztuczne, śmieci, żeby tylko się ogrzać i przygotować jedzenie albo kawę. Wodę do przygotowania kawy i jedzenia biorą z pobliskiej rzeki. Zdarzają się przypadki gorączki i problemów żołądkowych. Tak jak dawni mieszkańcy Vučjaku wielu cierpi na świerzb.
Organizacja Lekarze bez Granic, aby zapewnić opiekę zdrowotną jak największej liczbie migrantów, tworzy nowe punkty pomocy w graniczącym z Chorwacją kantonie uńsko-sańskim, jednym z 10, na które dzieli się Federacja Bośni i Hercegowiny, która wspólnie z Republiką Serbską tworzy państwo bośniackie. To w kantonie uńsko-sańskim są ulokowane obozy dla migrantów. Inne kantony Federacji, poza sarajewskim, odmówiły pomocy. Lekarze wraz z bośniackimi władzami przygotowują się do nowej fali migracyjnej, której spodziewają się już wiosną.
Tymczasem w sieciach społecznościowych pojawia się coraz więcej informacji, że migranci, najczęściej młodzi mężczyźni, padają ofiarą przemocy ze strony sarajewskiej policji. Funkcjonariusze wypędzają żebrzących z ulic i kierują ich do Ušivaku, gdzie nie ma wystarczającej ilości miejsca. Według słów samych migrantów zdarza się, że niektórzy policjanci biją ich kijami lub kopią.
Jeszcze częściej doznają agresji po drugiej stronie granicy. Chorwacka straż graniczna, gdy napotyka grupy osób nielegalnie przekraczających granicę i próbujących przedostać się do Unii Europejskiej, zabiera migrantom ubrania, buty i smartfony i wysyła z powrotem do BiH. Świadkowie mówią o przypadkach oddawania na zatrzymanych moczu. O tym, że policja chorwacka łamie prawo, świadczą relacje organizacji międzynarodowych. Pytanie o nadużywanie uprawnień przez funkcjonariuszy, którzy chronią zewnętrznych granic UE, zabrzmiało również w ścianach Parlamentu Europejskiego.

Operacja Theseus

22 stycznia Interpol ogłosił, że w ramach operacji pod kryptonimem Theseus zatrzymano ponad 200 handlarzy ludźmi i przemytników. Ofiary handlu ludźmi, pochodzące z 14 krajów, znaleziono „w warunkach wskazujących na wykorzystywanie seksualne, pracę przymusową i żebractwo”. Operacja, którą nazwano na cześć bohatera z greckiej mitologii, rozpoczęła się w grudniu 2019 r. W ciągu ośmiu dni 3 tys. funkcjonariuszy z ośmiu krajów (Albania, BiH, Bułgaria, Mołdawia, Macedonia Północna, Rumunia, Serbia i Turcja) monitorowało przejścia graniczne, dworce kolejowe i autobusowe oraz dzielnice rozrywki.
Operacja Theseus była częścią szerszego projektu Interpolu na rzecz zwalczania handlu ludźmi na Bałkanach i została sfinansowana przez niemiecki resort dyplomacji. W następnej perspektywie budżetowej na lata 2021–2027 Unia Europejska zamierza wydać 34,9 mld euro na bezpieczeństwo granic, a to oznacza, że część środków pójdzie na wzmocnienie infrastruktury granicznej. Na niemały zysk mogą liczyć firmy, które produkują radary i czujniki ruchu.
Przykładem jest włoska firma zbrojeniowa Leonardo, która w 2017 r. podpisała umowę o wartości 67,1 mln euro z Europejską Agencją Bezpieczeństwa Morskiego na dostawę dronów dla unijnej straży przybrzeżnej. Unia traktuje bezpieczeństwo granic jako priorytet, a takie firmy jak Leonardo podtrzymują przekonanie, że migracja jest przede wszystkim zagrożeniem dla bezpieczeństwa, a nie kryzysem humanitarnym.
Granica między BiH i Chorwacją jest długa i przebiega częściowo w górach. Daniel Trivunić, pogranicznik z Bihacia, opowiada, że „na 50 osób próbujących nielegalnie przekroczyć granicę ze strony służby granicznej przypada zwykle tylko dwóch strażników, którzy mogą zareagować”. A takich grup, które próbują przejść nielegalnie granice, może być jednocześnie kilka. Jak twierdzi Trivunić, przemytnicy mają informacje, kiedy jest duży ruch samochodów na przejściu granicznym i kiedy zmiana strażników jest zmęczona. Nielegalni migranci wykorzystują taką sytuację i chowają się w bagażnikach, za tylnymi siedzeniami aut czy w ciężarówkach.
Gorzej wygląda sytuacja, jeśli ludzie próbujący przejść przez zieloną granicę na piechotę trafią na śnieżycę. Wtedy zdarza się, że ich odnalezienie przez strażników jest jedyną możliwością uratowania im życia. A takie sytuacje się zdarzały. W pierwsze śnieżne dni tej zimy udało się uratować dwie kobiety z trójką dzieci. Jedna z kobiet była w ciąży. Podstawowym problemem dla bośniackiej straży granicznej są kadry, a dopiero potem sprzęt. W tej sytuacji pomaga współpraca z policją federalną.

10 tysięcy na szlaku

Dla migrantów dotarcie z Sarajewa do Bihacia nie jest łatwą sprawą. Jeżeli jadą pociągiem, lokuje się wszystkich w pierwszym i drugim wagonie. Migrantom nie wolno opuszczać pociągu w Republice Serbskiej, a gdy pociąg zatrzyma się na stacji na terytorium Federacji Bośni i Hercegowiny, wszystkich pasażerów pierwszego i drugiego wagonu pod pretekstem braku dokumentów zatrzymuje policja. Przy czym przy kupowaniu biletu dokumenty nie są potrzebne, z czego można wnioskować, że kolej cynicznie zarabia na pasażerach, o których z góry wiadomo, że nie trafią do punktu przeznaczenia.
Do Bihacia zostaje 50 km, gdy policja przesadza podróżujących do autokaru i odwozi z powrotem do Sarajewa. Podobna sytuacja ma miejsce przy próbie dostania się do Bihacia autobusem. A co w samym Bihaciu? Noclegi w opuszczonych budynkach lub w ośrodku dla uchodźców w pobliskim Boriciu. Na życie w tym ostatnim decydują się rodziny z dziećmi, głównie z Afganistanu, Erytrei, Iraku, Iranu, Pakistanu i Syrii. W obozie wszyscy są rejestrowani. Pobiera się od nich odciski palców. Jednocześnie muszą zadeklarować zamiar złożenia wniosku o azyl w jednym z państw UE. Na wywiad czeka się od trzech do sześciu miesięcy, ale raczej czeka się na wiosnę.
W Bihaciu poznałam Alego z Iraku. Jak sam twierdzi, brał udział w antyrządowych demonstracjach i został dwukrotnie ranny. Gdy zaczęli znikać jego przyjaciele, a kuzyna zabili bojownicy z samozwańczego Państwa Islamskiego, zdecydował się uciec do Grecji. Z wyspy Lesbos, gdzie był kilka miesięcy, skierowano go do Aten, gdzie spędził kolejne miesiące. Z greckiej stolicy wyruszył dalej. Główna trasa do Chorwacji przebiega przez Albanię, Czarnogórę i BiH. Niektórzy idą do BiH przez Serbię. Ali kilka razy próbował nielegalnie dostać się do Chorwacji. Ostatecznie wrócił do Grecji i nadal czeka w obozie na dalsze decyzje. Takich jak Ali, którzy zdecydowali się na przejście szlaku bałkańskiego, było w ubiegłym roku ok. 10 tys. Nie zanosi się, żeby w tym roku ta liczba spadła.