Prawicowe marzenia o „zmianie reżimu” w Berlinie mogą się niedługo spełnić. Ale odejście Angeli Merkel nie powinno cieszyć polityków w Polsce.
Niech żyją wolne, zjednoczone Niemcy! Niech żyją Polacy, sojusznicy Niemców! Niech żyją Francuzi, niemieccy bracia, którzy szanują naszą narodowość i niezależność! – wołali Niemcy w święto Zesłania Ducha Świętego. Działo się to w 1832 r. na zamku Hambach niedaleko Frankfurtu nad Menem. Zgromadziło się tam ponad 20 tys. zwolenników demokracji z całego kraju. Mieli ze sobą niemiecką wersję tricolore, czyli barwy czarno-czerwono-złote, oraz polskie flagi. Biało-czerwony sztandar powiewał również na zamkowej wieży. W ten sposób Niemcy fetowali polskich uchodźców, którzy musieli opuścić ojczyznę po powstaniu listopadowym. Polacy byli dla nich symbolem walki o wolność, których naśladować powinni wszyscy zmagający się z despotyzmem i niesprawiedliwością.
Realpolitik to niemieckie pojęcie, które wyraża prymat interesów narodowych nad zobowiązaniami moralnymi oraz wymusza realistyczną kalkulację sił w relacjach z innymi państwami. W Niemczech zrobiło ono furorę w drugiej połowie XIX w., kiedy idealistyczne podejście do stosunków międzynarodowych zaczęło przegrywać z nacjonalizmem. Tę szkołę świetnie przyswoili sobie też Anglosasi, podczas gdy w Polsce dominowała polityka oparta na mitach i emocjach. Mimo to również niemieccy politycy wiedzą, że współczesna, często technokratyczna polityka potrzebuje wyrazistych symboli. Takich jak Hambach.
Zaplanowane na 20 czerwca spotkanie prezydiów parlamentów Polski i Niemiec na zamku Hambach miało być znakiem, że nasze kraje łączy coś więcej niż tylko dwie wojny światowe. Był to również znaczący gest ze strony Berlina wobec polskich polityków, którzy tak lubią historyczne analogie. Marszałek Sejmu na tle polskich flag na średniowiecznym zamku, który uważany jest za kolebkę niemieckiej demokracji – byłoby to świetne ujęcie nie tylko dla wieczornych „Wiadomości”. To, że spotkanie w ostatniej chwili odwołano, to strata dla każdej ze stron. Odpowiedniej atmosfery przed tym podniosłym wydarzeniem z pewnością nie budowały słowa ministra Marka Suskiego („Niemcy chcą nas uczyć demokracji. Kiedyś uczyli jej komorami gazowymi”). Niemcy nie są jednak wyznawcami tzw. polityki godnościowej i nadal trwa ich ofensywa wdzięku wobec Warszawy. Przewodniczący Bundestagu WolfgangSchäuble mógł przecież z łatwością znaleźć kilka powodów, by nie przyjechać w tym tygodniu do Polski. Koniecznie chciał się jednak spotkać się z premierem i marszałkiem Sejmu, bo niemiecka realpolitik wymaga dobrej współpracy z Polską – szczególnie teraz.

To nie nasi sojusznicy

Reklama
Polska granica wschodnia jest jak sito. Powinni jej pilnować także niemieccy strażnicy – żądał minister spraw wewnętrznych Brandenburgii Jörg Schönbohm. Te słowa padły, kiedy Polska negocjowała wejście do Unii Europejskiej. Schönbohm, były generał Bundeswehry i polityk z narodowo-konserwatywnego nurtu w CDU, wyrażał to, czego obawiało się wielu jego rodaków: że po rozszerzeniu UE poprzez Polskę napłyną do Niemiec masy uchodźców z krajów byłego ZSRR i Azji. W latach 90. Polska przyjęła przecież kilkadziesiąt tysięcy Czeczenów, którzy uciekali po wojnie z Rosją. Wielu z nich przedostało się potem na Zachód, a ich śladem podążali kolejni. Jednak wizja, że niemieccy żołnierze mieliby znów patrolować tereny nad Bugiem, była nie do przyjęcia dla rządu w Warszawie. Była straszniejsza niż lęk przez nowymi nielegalnymi przybyszami ze Wschodu, nawet jeśli w większości byli to muzułmanie.
Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Kiedy w 2007 r. Polska weszła do strefy Schengen i zniesiono kontrole na Odrze i Nysie, Schönbohm zachwalał współpracę z polską policją. Z drugiej strony Polacy przestali się obawiać się zagrożenia ze strony Niemiec. Według badań Instytutu Spraw Publicznych (ISP) inwazji niemieckich żołnierzy boi się teraz 20 proc. Polaków. Bundeswehra nie budzi nad Wisłą żadnej grozy. Jest raczej obiektem troski i ze względu na wspólne bezpieczeństwo większość Polaków życzyłaby sobie jej wzmocnienia. Mimo tych fundamentalnych zmian granice znów stały się kluczowym tematem debat o przyszłości Europy. Według najnowszych badań Eurobarometru najważniejszym wyzwaniem dla UE nie są zagrożenie terroryzmem i sytuacja ekonomiczna, lecz imigracja. Tak uważa 38 proc. obywateli w 28 krajach UE, w tym 42 proc. Niemców i 45 proc. Polaków. Dzieje się tak, choć do Europy przybywa teraz kilkakrotnie mniej osób szukających schronienia niż podczas kryzysu w 2015 r.
Według populistycznych polityków rozwiązanie problemu jest proste: trzeba przywrócić kontrole na granicach, a wtedy uwolni się naród od zewnętrznych zagrożeń i odzyska suwerenność. Podczas kontroli między państwami UE rzeczywiście dałoby się wychwycić tysiące niepożądanych przybyszów i odesłać ich do kraju sąsiedniego. Ale czy będzie to rzeczywiście recepta na kwestie związane z migracją? W ten sposób zablokowany zostanie swobodny ruch milionów obywateli Unii. Może są więc inne rozwiązania niż zrzucanie kłopotów na sąsiada i niszczenie strefy Schengen? Miał rację Wolfgang Schäuble, kiedy przekonywał w Warszawie, że zjednoczona Europa musi pozostać kontynentem otwartych granic.
Tydzień temu polski rząd zdecydował, że nie będzie uczestniczył w operacji ratowania kanclerz Angeli Merkel i nie weźmie udziału w miniszczycie w Brukseli. Ostatecznie pojawili się tam przywódcy 16 z 28 krajów UE, którzy szukali sposobów na ograniczanie migracji do Europy. Na szybkich rozwiązaniach zależy Merkel, która znajduje się pod presją bawarskiej CSU. Jej liderzy żądają natychmiastowego ograniczenia napływu osób ubiegających się o azyl w Niemczech. W innym razie grożą nie tylko zerwaniem koalicji rządowej, ale też wycofaniem się z porozumienia o współpracy z CDU, której przewodniczy kanclerz, i rozpoczęciem działalności na terenie całej RFN. Wielu polityków, także w Polsce, obserwuje kłopoty Angeli Merkel ze słabo skrywaną Schadenfreude. W końcu miałby to być znak, że sprawiedliwość na tym świecie też istnieje.
Lista „zbrodni” Merkel jest przecież długa. Wymuszanie polityki oszczędności na południowych krajach strefy euro, zamknięcie niemieckich elektrowni atomowych, zgoda na budowę Nord Stream 2, forsowanie Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Koronnym elementem oskarżenia jest otwarcie granic dla migrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Przy tej ostatniej kwestii całkowicie pomijane są okoliczności łagodzące, czyli kontekst wydarzeń z lata 2015 r.
Gdyby szefowa niemieckiego rządu restrykcyjnie stosowała unijne regulacje, imigranci musieliby pozostać na Węgrzech i w Austrii. W przypadku Węgier byłoby to nawet 400 tys. osób, które wówczas przeszły przez ten kraj. Merkel działała wówczas m.in. na prośbę premiera Viktora Orbana. W ten sposób ratowała jego rząd przed katastrofą polityczną, a uchodźców przed katastrofą humanitarną. To, że popełniła wtedy błędy, wiadomo od dawna, zresztą do części z nich Merkel sama się przyznała. Jednym z nich było wymuszenie decyzji w ramach UE o obowiązkowych kwotach relokacji imigrantów, przeciwko czemu bezskutecznie protestował także ówczesny rząd w Warszawie. Z jej powodu Platforma Obywatelska straciła podczas wyborów kilka procent głosów, a Ewa Kopacz stanowisko premiera. Ale czy z punktu widzenia polityków PiS nie powinien to być raczej argument na korzyść Merkel?
Naiwni są ci, którzy sądzą, że krytycy Angeli Merkel są sojusznikami Polski. Politykom CSU nie chodzi o to, by rozwiązać problem migracji, tylko o to, by nowi azylanci nie pojawiali się w Bawarii. Ich hasłem nie jest silniejsza zjednoczona Europa, tylko „Bayern first”. W październiku odbędą się tam wybory do landtagu i mimo 60 lat nieprzerwanych rządów CSU nie ma zamiaru oddawać władzy. Antyimigranckie i antymerkelowskie hasła mają odebrać zwolenników Alternatywie dla Niemiec (AfD) i dać solidną większość premierowi Markusowi Söderowi. Temu ma też służyć jego alians z kanclerzem Austrii Sebastianem Kurzem, któremu marzy się „oś chętnych”, czyli sojusz Berlina, Wiednia i Rzymu, który miałby chronić Europę przed inwazją obcych. U osób znających historię taka perspektywa nie budzi dobrych skojarzeń, ale innym się podoba. Nowy ambasador USA w Niemczech Richard Grenell publicznie zadeklarował wsparcie dla nowych prawicowych sił w Europie. Polscy politycy powinni jednak się dobrze zastanowić, czy warto przystępować do takiego przymierza. Rząd „gwiazdy rocka”, jak Sebastiana Kurza komplementuje Grenell, jest pionierem w rozwijaniu współpracy z prezydentem Władimirem Putinem i znacznie silniej niż Merkel wspiera budowę gazociągu Nord Stream 2.

Zadzwońmy do Berlina

– Z naszych badań wynika, że około jedna piąta polskiego społeczeństwa to osoby, które krytycznie patrzą na Niemcy. Wielkość tej grupy pozostaje przez lata dość stabilna – mówi dr Agnieszka Łada z Instytutu Spraw Publicznych. Właśnie do tych Polaków dobrze trafia antyniemiecka retoryka części mediów i polityków. Zapewne z tego powodu dużą część debat polsko-niemieckich zajmują kwestie historyczne, pozycja Polaków w Niemczech, którym odmawia się przywrócenia statusu mniejszości narodowej, oraz działalność jugendamtów, które „germanizują polskie dzieci”. Część z tych spraw łatwiej byłoby rozwiązać, gdyby udało się obniżyć poziom emocji po obu stronach. Nie jest to jednak łatwe. Odpowiednio poruszone uczucia narodowe to przecież idealny środek wyrazu i promocji dla polityków i adwokatów.
– A ile spraw z jugendamtami wygrali ci mecenasi w sądach? – retorycznie pyta Thomas Klute, pełnomocnik rządu Nadrenii Północnej-Westfalii ds. Polonii. Spotykam go podczas konferencji z okazji 20-lecia Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej w Gliwicach, który jest przykładem, że można nie tylko eksploatować polsko-niemieckie problemy, ale również starać się je rozwiązywać. – Wiele z interwencji jugendamtów, o których było głośno w mediach, dotyczyło dzieci istotnie zagrożonych z powodu nałogów rodziców. W naszym landzie staramy się, by znaleźć więcej polskich rodzin zastępczych i by to one opiekowały się w razie potrzeby nieletnimi Polakami – mówi.
Klute jest dumny, że jego land poważnie traktuje sprawy naszych rodaków. Zajmuje się tym już specjalne biuro w rządzie, a w ponad 30 szkołach regionu młodzież z polskimi korzeniami może uczyć się języka ojczystego. Nie jest to standard we wszystkich krajach związkowych. W Bawarii zabiegają raczej o asymilację cudzoziemców niż o wspieranie ich narodowej tożsamości, zaś w Berlinie – na co narzekają niemieccy politycy – „bardziej się troszczą o swoich Turków niż o 100 tys. Polaków”. Niemiecka struktura federalna jest w Polsce mało czytelna. To, że rząd Angeli Merkel nie jest w stanie wymusić niektórych działań na władzach regionalnych, które korzystają z autonomii w dziedzinie edukacji, traktowane jest często w Warszawie jako niezrozumiały imposybilizm albo zwykła wymówka.
W całych Niemczech żyje około 900 tys. Polaków, więcej jest tam tylko Turków. Polski rząd zabiega o status mniejszości narodowej dla nich – taki, jaki przysługiwał Polakom w III Rzeszy i z którego do dziś korzystają Duńczycy w Szlezwiku-Holsztynie. Jednak nawet zdaniem tych niemieckich polityków, którzy są zaangażowani we współpracę z Warszawą, nie jest to realne, a sytuacja polskiej społeczności w RFN mogłaby być lepsza, gdyby organizacje polonijne nie powielały krajowych konfliktów politycznych i działały wspólnie.
Dziś ponad 60 proc. Polaków i ponad połowa Niemców (według badań ISP) uważa, że obydwa kraje powinny być nastawione na współpracę i osiąganie kompromisów. W obydwu państwach dominują ci, którzy chcą pogłębiania integracji europejskiej i wzmacniania wspólnych instytucji (48 proc. Polaków, 42 proc. Niemców). Niestety, z tych samych badań wynika, że dla zaledwie 18 proc. Niemców obecny polski rząd pozostaje wiarygodnym partnerem w UE. Zdaniem Jacka Kucharczyka, dyrektora Instytutu Spraw Publicznych, to „gwałtowne obniżenie ratingu polskiej klasy politycznej” będzie szkodzić całej Polsce. – Niemcy będą zwracać się do tych partnerów, którzy coś wnoszą. Tymczasem Polska sama się wyklucza, nawet jeśli Polacy nie są tego jeszcze świadomi – uważa Kucharczyk.
– Dla Niemiec byłoby najlepiej, gdyby znów działał Trójkąt Weimarski. Niestety, jesteśmy bardzo dalecy od tego ideału – ocenia Nora Müller z berlińskiej Fundacji Körbera. Rzeczywiście, silna i aktywna w Europie Polska mogłaby być dla Niemiec atutem także w relacjach z Francją. Co prawda niemiecko-francuski tandem może poruszać się szybciej niż w tercecie z Polską, ale właśnie nieco wolniejsze tempo mogłoby być korzystniejsze dla Berlina. Niektóre z propozycji Paryża są nawet dla Niemców zbyt daleko idące. Oddzielny budżet dla strefy euro ma na razie bardzo ograniczone znaczenie, ale to może być tylko wstęp do zmiany układu sił i reguł w UE. Istnieje ryzyko, że niemieccy podatnicy będą finansować francuskie projekty budowy europejskiego domu ze wspólnymi podatkami i długami. Osłabiona Angela Merkel musiała się zgodzić na inicjatywę prezydenta Emmanuela Macrona, chociaż na razie przyjęto ją w nieco złagodzonej formie.
Prawie trzy czwarte Polaków i jeszcze więcej Niemców uważa, że ich kraj powinien ściśle współpracować z Francją (za ISP). Tymczasem francuskie władze coraz bardziej ostentacyjnie pomijają polski rząd, chociaż m.in. w dziedzinie wojskowości Polska jest naturalnym partnerem w UE. Również przy działaniach na rzecz ograniczenia migracji do Europy Warszawa, która konsekwentnie opowiada się za „pomaganiem na miejscu”, mogłaby odgrywać konstruktywną rolę. Skoro elementem walki z przemytnikami ludzi mają być obozy przejściowe w Afryce, to ktoś musi je sfinansować. Należy się też porozumieć z tamtejszymi władzami, a części uchodźców dać szansę na legalne osiedlenie się w Europie. Pomijanie Warszawy nie ułatwia załatwienia tych spraw. Podobnie jak polskie splendid isolation oraz obrażanie się na Macrona i Merkel nie przynoszą rozwiązań ani nie wzmacniają pozycji Polski.
Jesienią 2005 r. powstały pierwszy rząd PiS i pierwszy gabinet Angeli Merkel. Przekazując 100 mln euro na wsparcie dla Polski wschodniej, niemiecka kanclerz w decydujący sposób pomogła wtedy w zakończeniu negocjacji o budżecie UE na lata 2007–2013. Dzięki temu premier Kazimierz Marcinkiewicz mógł zaprezentować to jako pierwszy międzynarodowy sukces swojego rządu. Później Merkel pomagała wyjść z twarzą prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu z trudnych negocjacji o traktacie lizbońskim. Teraz, kiedy decyduje się kształt Unii Europejskiej na kolejną dekadę, Angela Merkel nadal może jeszcze wiele – nawet jeśli dużo energii poświęca walce o swoją polityczną przyszłość. Czy nie należałoby z tego skorzystać? Tym bardziej że wśród jej następców nie widać nikogo, kto lepiej rozumiałby Polskę i Polaków. Gdybyśmy także w naszym kraju kierowali się zasadami realpolitik, wówczas ktoś ważny z Warszawy zadzwoniłby do Berlina z pytaniem: „Angela, w czym możemy sobie pomóc?”.