Animozje pomiędzy Chinami a USA sprawiały, że sytuacja we wzajemnych relacjach była zła już na początku tego roku, a teraz staje się jeszcze gorsza. Niezależnie od tego, czy oba państwa rzucają na siebie oskarżenia w sprawie pandemii Covid-19, krzyżują szable na Morzu Południowochińskim, eskalują wojnę handlową czy po prostu oczerniają się wzajemnie w wypowiedziach polityków, Pekin i Waszyngton są na prostym kursie do jeszcze większych spięć.

Niektórzy obserwatorzy oceniają, że to nowa zimna wojna. Ale etykietka ta nie do końca dobrze odzwierciedla sytuację, ponieważ nic w kwestiach impasu we wzajemnych relacjach nie pozostaje zamrożone, a reszta świata nie jest (jeszcze) podzielona na dwa przeciwne obozy. Mamy zatem do czynienia z innym rodzajem rywalizacji – taką, która będzie dotyczyć każdego aspektu globalnej polityki, gospodarki, technologii i finansów. I jeśli ta rywalizacja będzie się dalej rozgrzewać, możemy pewnego dnia obudzić się w stanie gorącej, regularnej wojny.

Badacze nazywają ten rodzaj konfliktu pułapką Tukidydesa. Chodzi o widoczną w historii tendencję w kierunku wojny, ilekroć wschodząca siła rzuca wyzwanie dominującemu w danym czasie mocarstwu. Określenie to pochodzi od greckiego historyka Tukidydesa, który wnikliwie opisał złożoną wojnę peloponeską , która – jak sądził Tukidydes – została spowodowana wzrostem potęgi Aten i strachem, jaki ten wzrost wywołał wśród elit Sparty.

Reklama

Ale w przypadku rywalizacji USA i Chin, dysponujemy znacznie lepszą analogią, której opisem zajmują się historycy. Otóż chodzi o rywalizację pomiędzy Imperium Brytyjskim a wschodzącymi Niemcami po zjednoczeniu tego kraju w 1871 roku.

Tamta epoka, podobnie jak nasza, charakteryzowała się rewolucją technologiczną i przemysłową, a także niełatwą globalizacją. Tak jak dziś USA, Wielka Brytania była wówczas demokracją, która wierzyła w wolne rynki. I jak USA od czasów II wojny światowej, przynajmniej do nastania rządów Donalda Trumpa, tak też Wielka Brytania sprawowała wtedy pieczę nad porządkiem międzynarodowym, regulując handel i finanse oraz nadzorując tzw. Pax Britannica.

Po drugiej stronie tamtego sporu znajdowały się, przypominające dzisiejsze Chiny, Niemcy. Wówczas państwo autokratyczne, które żywiło urazę z powodu spóźnionej industrializacji i chciało prześcignąć światowego lidera przy pomocy polityki gospodarczej o nacjonalistycznym charakterze. Ówczesne Niemcy, tak jak dzisiejsze Chiny, robiły to poprzez częściową kradzież patentów i technologii oraz agresywne forsowanie alternatyw wobec standardów swojego rywala.

Jednym z takich wyścigów było na przykład ustalenie dominującego standardu komunikacji radiowej. Brytyjczycy wykorzystywali i wspierali technologię opracowaną przez włoskiego wynalazcę Guglielmo Marconi’ego. Niemcy z kolei, z rozkazu cesarza Wilhelma II, robiły wszystko, aby rozwinąć i rozprzestrzenić swój własny standard, opracowany przez firmę Telefunken. Brytyjczycy zwalczali niemiecki standard przy każdej możliwej okazji, ale nie byli w stanie go zablokować. Analogią do tamtego wyścigu technologicznego byłaby dzisiejsza rywalizacja w obszarze technologii 5G i próby USA, aby w skali globu wykluczyć głównego chińskiego dostawcę – Huawei.

Zarówno wtedy jak i dziś, wschodząca potęga bała się geograficznego okrążenia i próbowała przełamać to przy pomocy wielkich projektów infrastrukturalnych o charakterze geopolitycznym. Dawne Niemcy, patrząc na Wschód, próbowały zbudować linię kolejową Berlin-Bagdad, aby uzyskać dostęp do Oceanu Indyjskiego, dzięki czemu chcieli ominąć brytyjską marynarkę. Dzisiejsze Chiny patrzą na Zachód, budują Pas i Szlak, chcą połączyć porty i trasy morskie, linie kolejowe i systemy informacyjne w Eurazji i Afryce. Niemiecki projekt stworzenia linii kolejowej Berlin-Bagdad został zahamowany przez wybuch I wojny światowej. Dziś Chiny napotykają na opór w niektórych krajach położonych wzdłuż Pasa i Szlaku.

Początkowo rywalizacja potęg eskalowała bez przekształcania się w konflikt militarny. Wielka Brytania kiedyś, a USA dziś, również nakładała cła, które niewiele jej przyniosły oraz próbowała podejmować inne działania niż wojskowe.

W sensie dyplomatycznym XIX-wiecznym Niemcom i XX-wiecznym Chinom pomagało to, że początkowo państwa te miały wystarczająco wyrafinowanych przywódców, którzy umożliwili wzmocnienie się ich krajów bez podejmowania ryzyka spowodowania wszechogarniającego konfliktu.

W przypadku Niemiec tym przywódcą był kanclerz Otto von Bismarck, który kierował wzrastaniem kraju w czasie panowania dwóch kolejnych cesarzy. Kanclerz jednak został zwolniony przez trzeciego cesarza – Wilhelma II, który był postacią próżną i niepewną siebie i który czuł się zagrożony przez „ekspertów” – podobnie jak dziś prezydent Trump.

Za chińskiego odpowiednika Bismarcka można uznać Deng Xiaopinga, który nadzorował industrializację Chin, ale nie antagonizował kraju ze Stanami Zjednoczonymi. Pod rządami następcy Deng Xiaopinga – Hu Juntao, polityka unikania pułapki Tukidydesa, a szczególnie sytuacji rywalizacji anglo-niemieckiej z XIX i XX wieku wnikliwie studiowanej przez Pekin, stała się oficjalną doktryną państwową pod nazwą „pokojowego wzrostu”.

Ostatecznie jednak duch czasów uległ zmianie. Wilhelm II, kuzyn króla Jerzego V, podziwiał i zazdrościł wszystkiego, co angielskie, a z drugiej tworzył surowy, szowinistyczny militaryzm, zmieniając mundur kilka razy w ciągu jednego dnia. Z kolei dziś prezydent Chin Xi Jinping na tyle docenia USA, że posłał swoją córkę (pod pseudonimem) na studia na Harvardzie. Ale już prowadzona przez niego polityka zagraniczna jest dziś określana jako „ dyplomacja wilczych wojowników”. Jej nazwa pochodzi od serii popularnych chińskich filmów akcji „Wolf Warrior”, w których wojownicy z Państwa Środka walczą z wrogami w kraju i za granicą w imi chińskich interesów.

Donald Trump, który jest wilhelmiński w swoim narcyzmie i strategicznej krótkowzroczności, z pewnością pogorszył sytuację. Ale nawet zwycięstwo Joe Bidena w listopadzie 2020 roku może nie być wystarczające, aby zmienić podstawową dynamikę pułapki Tukidydesa. Tak jak Niemcy czasów Wilhelma II prześladowały innych i prowokowały, tak dziś Chiny pod rządami Xi Jinpinga jeszcze mocniej naciskają na Hongkong i Ujgurów, ścierają się z sąsiadami od Himalajów po Morze Południowochińskie i grożą Tajwanowi.

Oczywiście historia nie musi się powtórzyć. Ale dobrze by było, żeby elity z Pekinu czy Waszyngtonu przypomniały ją sobie na nowo po to, aby nasze pokolenie nie zostało wepchnięte w wojnę światową. Do 1914 roku, tak jak dziś, system międzynarodowy stał się zbyt skomplikowany i niemożliwy do pojęcia dla antagonistów. Później wystarczyło podpalenie lontu w Bośni – w miejscu, którego wielu Niemców i Brytyjczyków nie mogło znaleźć na mapie. W naszych czasach zapalnikiem konfliktu może być komputer zhakowany przez wroga czy niezamieszkała skalna wyspa na Morzu Południowochińskim.