Zależność Europy od USA

Niemiecki kanclerz Olaf Scholz był w ubiegłym tygodniu bardzo zajęty reklamowaniem swojej mocno opóźnionej decyzji ws. dostaw niemieckich czołgów bojowych na Ukrainę jako “rozważnego przywództwa”. To oczywiście bardzo oczekiwany krok, który ma pomóc Ukrainie pokonać rosyjskich najeźdźców. Ale długie i wyczerpujące negocjacje z sojusznikami NATO, które doprowadziły do tego przełomu, każą wysnuć też inny, bardziej otrzeźwiający wniosek dla Unii Europejskiej oraz roli Niemiec w Europie.

Zarówno dziś, jak i w dającej się przewidzieć przyszłości, a także w czasie zimnej wojny, Europa pozostawała i pozostaje całkowicie zależna od USA w kwestiach bezpieczeństwa. Drugą stroną tej oceny jest wniosek, że wygórowane wyobrażenia, tak jak te prezentowane przez francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona o europejskiej „autonomii”, pozostają mrzonkami i dlatego najlepiej wyrzucić je do dyplomatycznego kosza na śmieci.

Reklama

Jak Olaf Scholz "uwolnił Leopardy"

Historia, która kryje się za tym, że Olaf Scholz „uwolnił Leopardy”, czyli pozwolił na dostawę niemieckich czołgów Leopard 2 na Ukrainę, pokazuje transatlantyckie napięcia i frustracje. Wschodni członkowie NATO i Unii Europejskiej – Polska i państwa bałtyckie – naciskały na dostawy niemieckich czołgów od ubiegłego lata. USA w ostatnich miesiącach również przyjęły ten punkt widzenia. Ale Niemcy, do ubiegłego tygodnia, były przeciwne.

Powód? Scholz obawiał się nie tylko tego, że wojna w Ukrainie może przekształcić się w konflikt pomiędzy Rosją a NATO – nikt tego nie chce – ale również tego, że szczególnie Niemcy mogą znaleźć się na celowniku Władimira Putina. Dostarczenie czołgów Leopard 2 – obawiał się Scholz – może sprowokować rosyjskiego prezydenta do eskalacji.

W miarę jak rozmowy postępowały, a sytuacja stawała się coraz bardziej nagląca (ze względu na prognozy rozpoczęcia „wojny manewrowej” na wiosnę), Scholz sprecyzował swoje warunki. Otóż Niemcy zgodzą się na wysłanie Leopardów tylko wtedy, gdy Amerykanie wyślą na Ukrainę swoje czołgi bojowe M1 Abrams.

Z wojskowego punktu widzenia wysyłanie czołgów Abrams nie ma większego sensu. Maszyny te są prawdopodobnie najbardziej skomplikowanymi pojazdami i wymagają nie tylko szkolenia, ale też bardziej skomplikowanych łańcuchów dostaw jeśli chodzi o części i paliwo. Tymczasem Ukraina potrzebuje czołgów, które są nowoczesne, ale jednocześnie łatwe do opanowania i szybsze pod względem transportu i rozmieszczenia. Leopardy bardzo dobrze się do tego nadają. Dlatego Amerykanie początkowo nie zgadzali się na niemieckie warunki.

Rozumiejąc ten problem, inni sojusznicy NATO próbowali przekonać Olafa Scholza do decyzji ws. Leopardów bez działań Amerykanów ws. Abramsów. Polski rząd, który prowadzi kampanię wyborczą opartą w dużej mierze o antyniemiecką retorykę, publicznie naciskał i zawstydzał Niemcy, posuwając się nawet do groźby, że wyśle kilka ze swoich Leopardów 2 Ukrainie bez zgody Berlina. Brytyjczycy przyjęli bardziej subtelne stanowisko, obiecując Ukrainie 14 czołgów Challenger 2 i licząc na to, że jeśli zrobią pierwszy krok, to będzie to wystarczające zabezpieczenie dla Scholza.

Żaden z tych sposobów nie zadziałał na kanclerza. Polacy go tylko zirytowali, co zasygnalizował w przemówieniu w Bundestagu. Tymczasem Wielka Brytania – przykro mi Brytyjczycy – najwyraźniej nie wydała się kanclerzowi na tyle istotną zachodnią potęgą, aby stanowić drugie równoważne skrzydło dla Niemiec. Scholz nalegał, aby to byli Amerykanie.

Prezydent USA Joe Biden zrozumiał, co jest stawką. I właśnie dlatego – bardziej z powodów politycznych niż wojskowych – Amerykanie ogłosili, że wyślą na Ukrainę 31 czołgów Abrams, nawet jeśli minie wiele miesięcy, zanim sprzęt trafi na pole bitwy. W prywatnych rozmowach urzędnicy z Białego Domu i Pentagonu wyrażają irytację postawą i nieznośnością Scholza. Z kolei ci sami urzędnicy publicznie chwalą przywództwo niemieckiego kanclerza i rolę w zachowaniu jedności Sojuszu wobec Putina. I dopiero z takim wsparciem Scholz był gotów do wysłania Leopardów.

Niemcy nie staną się liderem

Teraz liczy się to, aby czołgi rzeczywiście dotarły na Ukrainę na czas wiosennej ofensywy, zarówno ze strony najeźdźców, jak i obrońców. Dotyczy to brytyjskich Challengerów, mniejszych wozów Bradley, Marderów oraz innych uzbrojonych pojazdów, które już obiecano, ale przede wszystkim Leopardów.

W sumie Europejczycy – od Niemiec i Polski po Hiszpanię, Holandię, Finlandię i inne kraje – mogliby zebrać ok. stu sztuk sprzętu. Ale dostarczenie go na Ukrainę będzie koszmarem, ponieważ Putin będzie próbował zakłócić dostawy na całej linii. Kolejny problem to naprawa sprzętu i tankowanie, a także odpowiednie wykorzystanie, aby złamać rosyjskie linie.

Jedna osoba była wyjątkowo cicho w czasie tego dyplomatycznego dramatu. To Emmanuel Macron. Francuski prezydent zasugerował, że także mógłby wysłać kilka czołgów Leclerc na Ukrainę, ale nie zdradził żadnych szczegółów. Jakiś czas temu Macron przyjął kanclerza Scholza na Sorbonie, wraz z setkami ustawodawców z obu krajów, gdzie z wielką pompą świętowano 60-lecie podpisania Traktatu Elizejskiego. To umowa, która przypieczętowała przyjaźń i rzekomy wspólny los Francji i Niemiec jako duetu, który pewnego dnia – na co przez długi czas liczył Paryż – stanie się „współrodzicem” silnej Europy i uniezależni się od amerykańskiej opieki.

Tyle za to wszystko. To, na co zgodzili się Scholz i Biden, jest dobre dla Ukrainy, ale musi za tym pójść jeszcze więcej sprzętu i wsparcia. Natomiast zrozumienie tej sytuacji podważa przekonanie, że Niemcy są bliżej bycia liderem w Europie, która stanie się autonomiczna w ramach zachodniego sojuszu, stanie się geopolityczną siłą działającą na własnych zasadach. Być może to dobrze, że sobie to wyjaśniliśmy.