Prorządowy dziennik „Magyar Hirlap” pisze, powołując się na opinię politologa Daniela Deaka, że niewielkie liczebnie sobotnie demonstracje świadczyły o kompletnej obojętności społeczeństwa na hasła opozycji, która „nie potrafiła sparaliżować nie tylko kraju czy miasta, ale nawet jednego chodnika”.

Trwające od grudnia protesty skierowane są przede wszystkim przeciwko nowelizacji kodeksu pracy, która zwiększyła górny limit godzin nadliczbowych z 250 do 400 rocznie i wydłużyła okres ich rozliczenia - w postaci dni wolnych lub wynagrodzenia pieniężnego - z roku do 3 lat. Przez przeciwników nowelizacja została określona mianem "ustawy niewolniczej". Wyrażano m.in. obawy, że choć branie większej liczby nadgodzin ma być dobrowolne, to pracodawcy będą zmuszać do tego pracowników pod groźbą zwolnienia.

„Nie można sprowokować niezadowolenia pracowników, jeśli pensje rosną w niespotykanym wcześniej tempie, dynamicznie poprawia się sytuacja gospodarcza kraju i ludzie po długim czasie pozytywnie patrzą w przyszłość” – przywołuje opinię Deaka „Magyar Hirlap”.

Także lewicowa „Nepszava” pisze, że choć doszło do „jednej, dwóch większych demonstracji w Budapeszcie” i w protesty zaangażowały się ośrodki akademickie, to nie poruszyły one dużych miast przemysłowych.

Reklama

Komentator dziennika Pal Tamas zwraca też uwagę, że od kwietnia zeszłego roku nie wzrosła, a wręcz nawet zmalała popularność polityków opozycji.

Według sondażu ośrodka Szazadveg z 7-13 stycznia, popularność największej partii opozycyjnej Jobbiku wynosiła wśród wyborców pewnych swoich preferencji 13 proc. (w kwietniowych wyborach partia ta zdobyła 20 proc.), zaś kolacji Węgierskiej Partii Socjalistycznej i partii Dialog utrzymała się na poziomie 12 proc. Podobne wyniki przyniósł sondaż Zavecz Research z 4-11 stycznia – odpowiednio 17 i 12 proc.

W obu sondażach zdecydowanie prowadziła rządząca koalicja konserwatywnego Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej z wynikiem odpowiednio 53 i 48 proc. (w kwietniu 2018 r. 47 proc.).

Według Tamasa ostatnie tygodnie jasno pokazały, że oporu intelektualistów nie udało się przekształcić w sprzeciw intelektualistów i robotników, a środowisko robotnicze „wyraźnie nie wierzyło i nie czuło, by mieli stać się teraz +niewolnikami+”.

„Główne hasło jednoczące nie było zatem przygotowane, zjawiło się nagle, a teraz wydaje się, że jeśli rząd nie przyjmie zbyt twardej postawy, a wielkie firmy nie będą chciały robić awantury w mediach, to sprawa ta raczej podzieli osoby chcące protestować oraz wolniej wylegających na ulicę zwolenników związkowego oporu” – czytamy.

Autor komentarza dodaje, że sojusz robotników i intelektualistów jest w Europie Środkowej „dawnym marzeniem”, ale w najnowszych czasach zmaterializował się bodaj tylko raz: w przypadku polskiej opozycji demokratycznej pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych, gdy rozkwitła „Solidarność”.

Według Tamasa potrzebne było do tego wiele okoliczności, np. „bardzo silny wiatr kościelny”, przemyślane reformy Balcerowicza i silne związki zawodowe.

„Tu nie ma teraz ani Balcerowicza, ani państwa partyjnego, ani walecznych dziesięciomilionowych związków zawodowych” – konstatuje autor, dodając, że choć nie chce krytykować opozycji, to „jest faktem, że ich interesy są bardzo różne”.

>>> Czytaj też: Zawodowa „klasa średnia” umiera. To dramat dla amerykańskich miast