Relacje Kambodży z Zachodem w ostatnich latach ochłodziły się z powodu niedemokratycznych posunięć premiera Hun Sena, który rządzi azjatyckim krajem od ponad 30 lat. Premier zwraca się więc w stronę Chin w poszukiwaniu wsparcia finansowego i inwestycji. Jeden z europejskich dyplomatów pracujących w regionie określił Kambodżę w rozmowie z PAP jako "zewnętrzną prowincję Chin".

Według ekspertów zwrot w stronę Pekinu sprzyja dyktatorskim tendencjom Hun Sena. "Chiny potrzebują silnego przywódcy, by z nim negocjować. Chcą dyktatora, zupełnie odwrotnie niż Europa" - powiedział PAP europejski przedsiębiorca pracujący w Phnom Penh od blisko 20 lat. Ze względu na zajmowane stanowisko zastrzegł sobie anonimowość.

"Kambodża jest najbardziej otwartym i liberalnym krajem w regionie. Możecie zainwestować (w spółki należące do kapitału zagranicznego w) 100 proc. we wszystkich sektorach, w tym w bankowości, finansach, ubezpieczeniach, liniach lotniczych i telekomunikacji" - przekonywał niedawno chińskich inwestorów sekretarz generalny Rady Rozwoju Kambodży (CDC) Sok Chenda Sophea.

"Nie stosujemy też żadnej kontroli kapitału; możecie sprowadzić tyle pieniędzy, ile chcecie, a kiedy rozwiniecie biznes i osiągniecie zyski, możecie zabrać pieniądze z powrotem do Chin lub do innych krajów bez żadnych restrykcji" - mówił Sok cytowany przez chińską agencję prasową Xinhua.

Reklama

Komentatorzy w Kambodży oceniają, że chińskie inwestycje, które znacznie nasiliły się w ostatnich pięciu latach, w niewielkim stopniu przekładają się na dobrobyt zwykłych mieszkańców kraju, a korzystają z nich głównie mający ziemię i władzę członkowie elit wojskowych i politycznych.

"Współpraca z Chinami jest korzystna dla naszego rządu, ale niekorzystna dla zwykłych ludzi" - powiedział PAP ok. 40-letni kierowca motorikszy, wożący turystów po Phnom Penh. Podobne zdanie wyraziła większość Kambodżan, z którymi PAP rozmawiała w stolicy i mieście Sihanoukville na wybrzeżu.

Wielu lokalnych obserwatorów podejrzewa, że dzięki łapówkom, wykorzystując wszechobecną korupcję państwowych urzędników, Chińczycy są w stanie ominąć lokalne prawo i kupować w Kambodży ziemię.

"Ludzie są coraz bardziej negatywnie nastawieni do chińskich inwestycji. Chińczycy windują ceny ziemi, a Kambodżan nie stać już na mieszkania w mieście" - powiedział PAP proboszcz anglojęzycznej parafii w Phnom Penh o. Charles Dittmeier. Ocenił, że Chińczycy robią interesy w taki sposób, że większość pieniędzy krąży pomiędzy nimi, a niewiele trafia do lokalnej społeczności.

Jeszcze w 2000 roku w Kambodży znajdował się tylko jeden budynek z windą. Obecnie w Phnom Penh jest już wiele wysokościowców, a dziesiątki innych są w budowie. Wiele z nich powstaje dzięki chińskim inwestycjom i wiele jest budowanych przez chińskich deweloperów.

Część obserwatorów zwraca uwagę, że w ostatnich tygodniach wstrzymano pracę nad niektórymi projektami realizowanymi w Phnom Penh przez spółki chińsko-kambodżańskie. Niektórzy spodziewają się w najbliższym czasie zmniejszenia napływu chińskiego kapitału w związku ze spowolnieniem gospodarczym Chin.

Wiceprezes Europejskiej Izby Handlowej w Kambodży Tassilo Brinzer zauważył w rozmowie z PAP, że choć wielu Kambodżan czuje się wykluczonych z boomu gospodarczego, inwestycje przełożą się ostatecznie na wzrost dobrobytu mieszkańców kraju. "Jeśli ktoś inwestuje 50 mln dolarów w wieżowiec, tworzy się siedmiokrotnie więcej majątku peryferyjnego", który wzbogaca okolicznych restauratorów, sprzedawców czy kierowców – powiedział.

Chińską dominację gospodarczą widać szczególnie w mieście Sihanoukville nad Zatoką Tajlandzką. Mieści się tam jedyny głębokowodny port w kraju i dlatego miasto jest szczególnie istotne dla lansowanej przez Pekin globalnej logistycznej Inicjatywy Pasa i Szlaku (BRI). W ciągu ostatnich dwóch lat senne miasteczko, popularne wśród zachodnich turystów, zmieniło się w wielki plac budowy. Chińczycy budują tu centrum hazardu, określane przez komentatorów jako "nowe Makau".

Obecnie w mieście działa już ok. 80 chińskich kasyn. Odwiedzają je niemal wyłącznie chińscy turyści i biznesmeni, którzy mieszkają w chińskich hotelach, jedzą w chińskich restauracjach i kupują chińskie towary w chińskich sklepach. Według obserwatorów w Sihanoukville Chińczyków jest już więcej niż tubylców.

Inwestorzy korzystają m.in. ze słabej regulacji prawnej oraz niskiego efektywnego opodatkowania gier hazardowych. W Chinach hazard jest praktycznie zakazany, poza specjalnym regionem administracyjnym Makau, więc Chińczycy masowo przyjeżdżają do Kambodży, by grać tam w kasynach.

Wyłączność na rynku kasyn w Phnom Penh ma spółka NagaWorld, należąca do notowanej na giełdzie w Hongkongu firmy NagaCorp, kontrolowanej przez malezyjskiego miliardera chińskiego pochodzenia Chen Lip Keonga.

W 2017 roku kasyna NagaWorld w stolicy Kambodży osiągnęły dochód brutto z gier hazardowych (Gross Gaming Revenue - GGR) na poziomie 926 mln dolarów. Firma zadeklarowała, że odprowadziła z tego tytułu 8,12 mln dolarów podatku, co oznacza efektywną stawkę podatkową 0,87 proc. - podawał dziennik "Phnom Penh Post". Dla porównania, w Makau podatek od kasyn wynosi co najmniej 35 proc. GGR.

>>> Czytaj też: Miał być wielki projekt, a jest wielki chaos. Co dalej z Nowym Jedwabnym Szlakiem?