Niemiecki minister finansów Olaf Scholz powiedział w tym tygodniu, że jeśli recesja się pogłębi, Niemcy mogą wydać do 50 mld euro (55 mld dol.) na pobudzenie wzrostu. Kwota ta, która stanowi około 1,5 proc. ich PKB, spotkała się z krytyką, ponieważ jest niewielka, ale to nie ma znaczenia. Scholz przedstawił zaledwie niepewną liczbę, a nie szczegółowy plan. Prawdziwą nowością jest tutaj to, że Niemcy są gotowe wydawać, żeby wydostać się z recesji.

W pewnym sensie jest to z pewnością dobre dla Europy. Niemcy od lat trzymają się rygorystycznych fiskalnych reguł, co sprawia, że ekonomiści zastanawiają się, czy istnieje jakiś krzyżacki wyjątek od zaniechania rządowych interwencji w sytuacji, w której gospodarka ma problemy. Debata rozszerzyła się nawet na pole lingwistyki, bowiem niemieckie słowo „dług” („schuld”) oznacza również „winę”. Konkluzja wydaje się być taka, że elektorat może ukarać każdego polityka, który dąży do stymulowania gospodarki. Niemcy czekają na nieuchronną recesję i ciągną za sobą Europę.

Nie ma wątpliwości, że Berlin powinien działać wcześniej. Niemiecka gospodarka jest oparta na eksporcie, więc protekcjonistyczna polityka prezydenta USA Donalda Trumpa zawsze stanowiła dla niej problem. Niemcy mogły wykorzystać dekadę historycznie niskich stóp procentowych do poprawy własnej infrastruktury. Zamiast tego czekały aż do ostatniej chwili na pomoc gospodarce. Nawet silne fiskalne bodźce mogą okazać się niewystarczające, by ponownie uruchomić ich przemysłowy „silnik”. Będą potrzebowały także inwestycji z sektora prywatnego, który tarza się w gotówce.

Wydaje się przynajmniej, że niemieccy politycy uświadomili sobie ryzyko wybuchu kryzysu. W pewnym sensie jest to sytuacja podobna do tej z 2009 roku, kiedy Berlin brał udział w globalnej akcji stymulowania gospodarki, która uratowała nas przed powstaniem nowego Wielkiego Kryzysu. Niewielka zmiana tonu uspokoi z pewnością przyszłą prezydent Europejskiego Banku Centralnego Christie Lagarde, która nie może polegać wyłącznie na polityce pieniężnej w celu oddalenia widma wybuchu ponownego kryzysu.

Reklama

Zmiana będzie także zachętą dla innych europejskich rządów, które skorzystałyby z będącego skutkiem ubocznym nowej polityki wzrostu eksportu do Niemiec. Sygnały, że Berlin może niedługo zmienić swój skąpy sposób działania mogą zwiększyć pewność siebie europejskich przedsiębiorców, którzy mogą tak bardzo jak planowali nie ograniczyć inwestycji.

Nadal istnieją jednak powody, żeby tonować optymizm. Moment interwencji Scholza mówi nam, że Berlin nadal postrzega politykę fiskalną jako wewnętrzne narzędzie, którego wykorzystanie jest uzależnione od fazy cyklu, w którym znajduje się niemiecka gospodarka. Zniechęca to każdego, kto postrzega strefę euro jako wzajemnie powiązaną całość, w której skoordynowane fiskalne działania są niezbędne, do ochrony jej gospodarki i wspierania wzrostu.

Niemieccy politycy bez wątpienia uznają możliwość skorzystania z bodźca fiskalnego za nagrodę za roztropność z przeszłości. Dług publiczny tego kraju spadł w zeszłym roku do 60,9 proc. PKB, a jego 30-letnie obligacje mają ujemne stopy procentowe. Kontrast z innymi krajami strefy euro takimi jak Włochy jest uderzający. W przypadku wystąpienia recesji gigantyczny dług publiczny Włoch nie pozostawi wiele miejsca na zwiększenie deficytu bez wywołania negatywnej rynkowej reakcji.

Szerszy problem polega na tym, że nie tak ma działać unia walutowa. Idealnym rozwiązaniem byłoby utworzenie centralnej puli środków, które mogłyby być wykorzystane przez kraje, które doświadczyły gospodarczego szoku. Wobec braku takich wspólnych fiskalnych narzędzi silne kraje takie jak Niemcy powinny podjąć działania znacznie wcześniej, aby sobie stworzyć powody do pomocy innym członkom. Berlin postanowił tego nie robić. Aby Niemcy zaczęły stymulować gospodarkę, muszą wpaść w recesję.

>>> Czytaj także: Spadek niemieckiego eksportu przełoży się na polski eksport do Niemiec