To była wyjątkowo przykra walentynka. 13 lutego Lee Maeng-hee pozwał swojego młodszego brata Lee Kun-hee na – bagatela – 623 mln dol. Na tyle wyceniane są udziały, których starszy brat żąda od szefa Samsunga: 8,24 mln akcji Samsung Life Insurance, 20 udziałów w Samsung Electronics (plus 100 mln wonów) oraz dodatkowe 100 udziałów w Samsung Life Insurance (plus 100 mln wonów) od spółki zarządzającej tą firmą, Samsung Everland. – W Korei nie było jeszcze takiego przypadku, by spadkobiercy firmy spierali się o odziedziczony majątek – mówi DGP John Swenson-Wright, ekspert Uniwersytetu w Cambridge. – Zgodnie z azjatyckimi tradycjami biznesowe rodziny starają się załatwiać takie spory polubownie – dodaje.
W tym przypadku trudno jednak na to liczyć. 81-letni dziś, najstarszy z rodzeństwa, Lee Maeng-hee uważa, że jego młodszy o dekadę brat bezprawnie przywłaszczył sobie całą ojcowiznę. – Ojciec przechowywał te akcje, używając nazwisk kilku spośród menedżerów Samsung Group, i miały one zostać podzielone między jego dzieci – podkreślił w sądzie. Rzeczywiście, założyciel firmy Samsung – zmarły w 1987 r. Lee Byung-chull – najprawdopodobniej nie dokonał żadnego formalnego podziału spadku między trzech synów. Po jego śmierci Lee Kun-hee stopniowo przejął stery firmy i kontrolę nad jej akcjami. Według starszego brata, nie poinformował reszty rodzeństwa o tym, że rodzina ma jeszcze dodatkowe, ukryte udziały – i po prostu je sobie przywłaszczył.
Problem jednak w tym, że Samsung to zupełnie inna firma niż w 1987 r., nie mówiąc już o 1938 r., kiedy to nestor rodu założył pierwszą spółkę, wówczas handlującą wędzonymi rybami. Dziś to gigantyczny wschodnioazjatycki czebol działający w kluczowych branżach, od elektroniki i telekomunikacji po budownictwo i przemysł okrętowy. Jego roczne obroty są bliskie ćwierć biliona dolarów. I rosną, w czwartym kwartale ub.r. odnotowano 17-procentowy wzrost. Sam Lee Kun-hee jest dziś najbogatszym człowiekiem w Korei Południowej: ma na koncie niemal 8 mld dol.
Na liście najbogatszych można też znaleźć jego syna Lee Jae-yonga, prawdopodobnego sukcesora władzy w czebolu, a także – żonę, siostrę (skądinąd, jedną z pięciu) i dwie córki. Nie figuruje na niej tylko Lee Maeng-hee. A to on miał kiedyś odziedziczyć rodzinne imperium – piastował funkcję wiceprezesa Samsung Electronics, przez chwilę był nawet szefem całej grupy. Ale ojciec był z niego niezadowolony, w ostatnich latach zdecydowanie postawił na młodszego z synów, a Lee Maeng-hee został zesłany do spółki CJ CheilJedang. Przepracował tam praktycznie całe życie, jak dziś twierdzi, nie mając pojęcia o ukrytych udziałach. Po odejściu z firmy, jak utrzymują seulscy plotkarze, przeprowadził się do Pekinu, gdzie żyje skromnie i samotnie. O ukrytej ojcowiźnie dowiedział się jakoby dopiero w czerwcu ubiegłego roku. – Dziedziczenie z reguły odbywa się w Azji według starszeństwa, tym razem stało się inaczej – podkreśla Swenson-Wright. Trudno więc dziwić się goryczy pominiętego brata.
Reklama

Szekspir w świecie finansów

Spór dotyczący Samsunga być może rozejdzie się po kościach. Ale też niewiele trzeba, by konflikt w potężnej biznesowej dynastii odbił się czkawką w całej gospodarce. Najlepszy przykład można znaleźć nie tak daleko od Korei: w Indiach. Tam od dziesięciu lat toczy się wojna dwóch najbogatszych braci subkontynentu, Mukesha i Anila Ambanich. Indyjska prasa nazywa ten zatarg „szekspirowską tragedią”, a rząd w Nowym Delhi już trzy lata temu zaangażował się w mediacje między braćmi, nalegając, by doszli do porozumienia „dla dobra narodowej gospodarki”.
Wojna 55-letniego Mukesha z dwa lata młodszym bratem zaczęła się w 2002 r., natychmiast po śmierci ich ojca Dhirubhaia Ambaniego. Poszło o władzę w Reliance – kolejnym typowym azjatyckim konglomeracie firm z najróżniejszych branż. Tym razem to młodszy brat zarzucił starszemu, że jest rugowany z rodzinnej firmy. Zakulisowe przepychanki trwały dwa lata. Gdy konflikt wyszedł wreszcie na jaw i zaczął o nim plotować cały subkontynent, rodzina postanowiła rozwiązać spór, decydując się na iście salomonowy wyrok: Reliance podzielono. Firmy dystrybucyjne oraz przemysłowe zostały skupione w Reliance Industries i oddane Mukeshowi. Finanse, elektryczność, telekomunikacja i spółka produkująca filmy trafiły w ręce Anila. Dla pewności klan zakazał braciom jakiejkolwiek rywalizacji.
Na darmo. Raptem dwa lata po pozornym rozwiązaniu sporu Mukesh postanowił podstawić bratu nogę – w 2008 r. złożył pozew o udziały w firmie telekomunikacyjnej Anila. W skali całego imperium Reliance nie byłby to nawet wielki cios, gdyby nie to, że w ten sposób starszy z braci zablokował planowany przez młodszego sojusz z południowoafrykańskim koncernem MTN, w wyniku którego miała powstać grupa obsługująca 120 mln abonentów (spółka Anila miała wnieść do niej 48 mln swoich klientów). MTN na wieść o procesie wycofał się z transakcji.
Na kolejny konflikt nie trzeba było długo czekać. Gdy należąca do Mukesha spółka (dostarczająca gaz) zaoferowała firmie Anila (produkującej elektryczność) surowiec po obniżonej cenie, rząd w Nowym Delhi zablokował umowę. Anil zareagował ostro – najpierw oskarżył ministra ropy o współdziałanie z bratem, by zablokować kontrakt i zwiększyć zyski Reliance Industries, a potem dorzucił kolejne oskarżenia – publikowane dla większego efektu w 33 indyjskich gazetach, w postaci całostronicowych reklam. „Zazwyczaj rząd interweniuje, by obniżyć ceny lub zwiększyć własne dochody. Tym razem ministerstwo ropy robi zupełnie co innego. Jedynym beneficjentem jego działań jest Reliance Industries” – pisał w nich do udziałowców obu firm Anil. Kres bezprecedensowej na subkontynencie kłótni położył sąd, nakazując obu braciom zawarcie ugody.
Wyrok był jednak wyłącznie finałem jednej z kampanii tej wojny. Bracia wciąż mają o co walczyć. Mukesh jest bogatszy (jego fortunę szacuje się na jakieś 12 mld dol., podczas gdy Anil ma na koncie mniej więcej połowę tej sumy), za to jego młodszy brat jest znacznie bardziej dynamiczny. Różni ich życie prywatne – Mukesh zawarł tradycyjne aranżowane małżeństwo, Anil ożenił się z jedną z gwiazd Bollywood. Skądinąd, podobno to właśnie konflikt o należne żonom miejsce w rodzinnym imperium stał się jedną z przyczyn sporu: Anil, delikatnie mówiąc, nie przepada za żoną Mukesha. Starszy brat rzadko rusza się z domu (do niedawna wspólnej rodzinnej rezydencji, 20-piętrowego wieżowca w Bombaju), młodszy bryluje w Hollywood (przymierzał się do zakupu studia Dreamworks Stevena Spielberga) i uprawia jogging na bulwarach indyjskiej metropolii. Czasem mijają się na imprezach biznesowych czy państwowych. Podają sobie wówczas ręce, ale nie patrzą sobie przy tym w oczy.
Byłaby to jedynie smutna historia rozrywanej nadmiernymi ambicjami firmy, gdyby nie to, że obie gałęzie Reliance wypracowują od lat po kilka procent PKB Indii rocznie. Produkty czy usługi oferowane przez to imperium kupuje dziś prawdopodobnie sto kilkadziesiąt milionów Hindusów. Średnio co setny mieszkaniec subkontynentu posiada akcje którejś z firm braci. Nie ma więc żartów: gdy udziały firm Mukesha poszły w 2011 r. w dół o dobre 30 proc., a w spółkach Anila – o niepokojące 50 – 60 proc., klan Ambanich musiał zareagować. Ich matka Kokilaben Ambani zapewniła, że „bracia są już razem”. Cała rodzina odbyła zgodną wycieczkę do Chorwadu, rybackiej wioski w stanie Gudżarat, by uczcić 80. rocznicę urodzin założyciela Reliance. A pod koniec stycznia ogłoszono, że należące do Mukesha i Anila spółki – te same, które stoczyły bój o kontrakt gazowy w 2009 r. – zgodnie pracują nad wspólnym projektem eksploatacji złóż metanu. – Raz zerwane relacje w rodzinie biznesowej są już zapewne nie do odbudowania – mówi DGP Jaideep Motwani, ekspert z Grand Valley State University, analizujący specyfikę rodzinnych firm. – Teraz nawiązali kontakty, ale nie ma i nie będzie jednej firmy pod nazwą Reliance – dodaje. Dla „dobra narodowej gospodarki” bracia zawarli rozejm, ale czy będzie z tego pokój, to się jeszcze okaże.

Nazizm, buty i nienawiść

Wojna w rodzinie potrafi się przeciągnąć na pokolenia. Najlepszy przykład można znaleźć tuż za polską granicą. Niemieckie miasteczko Herzogenaurach jeszcze kilka lat temu było podzielone nie tylko rzeką Aurach, ale też trwającym od dziesięcioleci sporem. Po obu stronach rzeki rozsiadły się dwa wrogie obozy składające się z fabryk, szkół, sklepów, knajp, a nawet piekarni. Mieszkańcy miasteczka starali się nawet nie ryzykować przechodzenia na wrogi brzeg. Spotkanie pracowników rywalizujących firm w lokalnej piwiarni mogło łatwo skończyć się karczemną bijatyką.
Bawarskie miasto skłócili dwaj pochodzący stąd bracia Adolf i Rudolf Dassler. Już w 1924 r., gdy w należącej do matki pralni zakładali firmę obuwniczą, ich temperamenty i zainteresowania znacznie się różniły. Przez kilkanaście lat, mimo sporów, udawało im się jednak wspólnie prowadzić przedsiębiorstwo. Ale podczas II wojny światowej ich drogi się rozeszły. Zgodnie z miejscową legendą, komentarz Adolfa o bombardujących okolicę aliantach – „znowu te cholerne bękarty wróciły” – Rudolf uznał za uwagę dotyczącą siebie i swojej rodziny. To było jedynie preludium: wkrótce po powrocie z frontu Rudolf został zatrzymany przez Amerykanów i na rok wylądował w więzieniu. Wyszedł z niego przekonany, że zawdzięcza to bratu. Pewnej nocy w 1948 r. opuścił rodzinny dom i przeniósł się na drugi brzeg rzeki.
Wkrótce potem Rudolf założył własną firmę. Dwa lata młodszy Adolf pozostał w dawnej spółce. Dziś pierwsza z nich nosi nazwę Puma, druga – Adidas. Ponieważ żaden z braci nie miał ochoty ruszać się z rodzinnego miasteczka, obaj wybudowali tam fabryki, dzieląc własną rodzinę, sąsiadów, a w końcu całe miasteczko na dwie rywalizujące armie. Nigdy już nie odezwali się do siebie ani słowem, choć obaj żyli i zmarli w latach 70. w Herzogenaurach. Nawet ich groby są na przeciwległych końcach cmentarza.
– Na swój sposób to była prawdziwa wojna. Był rzeźnik Adidasa i rzeźnik Pumy. Był hotel czy restauracja Adidasa i ci od Pumy nie chcieli do nich chodzić. Jeśli pojawiła się szansa, by znaleźć się w szkole w innej klasie niż ci z Adidasa, to z punktu widzenia związanych z Pumą trzeba było z niej skorzystać – opowiadał po latach wnuk Rudolfa, Frank Dassler. On sam w latach 80. zrobił coś, czego miejscowi długo nie mogli mu wybaczyć – przeszedł z Pumy do Adidasa. W lokalnych gazetach określono ten transfer krótko: zdrada.
Ta wojna trwała sześćdziesiąt lat, przeszło trzy dekady dłużej, niż żyli sami bracia. Za jej symboliczne zakończenie uznano dopiero wydarzenia, które miały miejsce podczas Globalnego Dnia Pokoju w 2009 r. Pracownicy obu fabryk rozegrali wtedy towarzyski mecz piłkarski w mieszanych składach, szefowie obu firm uścisnęli sobie demonstracyjnie dłonie i poprowadzili imprezę promującą to międzynarodowe święto. Czy od tamtej pory w mieście zapanowała harmonia i spokój? Cóż, o tym, co dzieje się wieczorami w piwiarniach w Herzogenaurach, światowe agencje nie donoszą. – W takich przypadkach jedynym względnie dobrym wyjściem jest kompromis, jak w przypadku braci Aldi, którzy podzielili rynek na część północną i południową, by nie wchodzić sobie w drogę – podkreśla Jaideep Motwani. – Najgorszy scenariusz to ten, w którym członkowie rodziny muszą ze sobą rywalizować – dodaje.



Petrowojny Kochów

W Ameryce nie było być może tak spektakularnego sporu rodzinnego, ale i tam nie brak wewnątrzklanowych wojen. Przez jakieś dwadzieścia lat ciągali się po sądach czterej bracia Kochowie – dziedzice naftowego potentata Freda C. Kocha, założyciela Koch Industries. Wszyscy w setce – a dwaj nawet w dziesiątce – najbogatszych Amerykanów z listy magazynu „Forbes”.
Bombę do rodzinnego ogródka wrzucił na początku lat 80. najbardziej niepozorny z braci – William. Wraz z najstarszym Frederickiem postanowił wyrwać z rąk Charlesa i Davida rodzinną firmę, dziś największą prywatną spółkę w Stanach Zjednoczonych. Czy jednak naprawdę chodziło o pieniądze? Przyjaciele familii Kochów twierdzą, że Bill zawsze żył w cieniu braci. Wykluczali go nawet z gry w koszykówkę, bo był znacznie niższy od reszty rodzeństwa. Jako sześciolatek zrobił taką scenę zazdrości o 11-letniego Charlesa, że rodzina w końcu postanowiła odesłać starszego z braci do szkoły poza rodzinnym Wichita w Kansas.

Nie chcę, żeby moi bracia trafili do więzienia . Ale jestem na wojnie

Jeszcze w 1979 r. Boże Narodzenie klan świętował razem. Rok później atmosfera była już minorowa – Bill złożył w sądzie pozew przeciw Charlesowi i Davidowi, oskarżając ich o nadużycia w zarządzaniu firmą. Ci odpowiedzieli kontrpozwem. Pierwsza batalia zakończyła się remisem: zgodnie z umową Bill odsprzedał braciom swoje udziały w Koch Industries za 470 mln dol. Suma niebagatelna, ale wkrótce Bill doszedł do wniosku, że to zbyt mało – aż do początku XXI wieku do amerykańskich sądów trafiały kolejne składane przez niego pozwy. Oskarżenia stawały się coraz mocniejsze: Koch Industries miało podkradać ropę ze złóż należących do rządu federalnego i Indian, łamać sankcje nałożone na Iran, dokonywać przestępstw korporacyjnych. – Nie chcę, żeby moi bracia trafili do więzienia – powiedział Bill w wywiadzie udzielonym w apogeum korporacyjnych wojen. – Ale jestem na wojnie – dorzucił, jakby to wyjaśniało wszystko.
Wszczętą przed laty wojnę stopniowo jednak przegrywał. Po prawie dwóch dekadach batalii sądowych niemal wszystkie jego pozwy zostały odrzucone. – Był zdruzgotany – opowiadała potem jego żona. – Nie potrafił się z tym pogodzić. I to go niszczyło – dodała. Na pocieszenie dostał jeszcze kilka milionów dolarów, gdy bracia zawarli ugodę z władzami federalnymi w sprawie podbierania państwowej ropy. Potem Bill zniknął – zajął się własną firmą Oxbow, udowadniając, że nie jest pozbawiony talentów menedżerskich: przyniosła ona mu niemałą sumę 4 mld dol.
W sumie Charles i David – dziś „wyceniani” na 25 mld dol. każdy – wypłacili pozostałym członkom rodziny 1,1 mld dol. I choć minęło już wiele lat od ostatniego procesu, a domy Williama i Davida dzieli raptem kilkaset metrów, od ćwierćwiecza bracia nawet nie patrzą w swoją stronę. Co więcej, wkrótce mogą ponownie stanąć przeciw sobie: Charles i David są finansowym zapleczem skrajnego skrzydła Republikanów Tea Party. Na tym tle popierające Demokratów media w USA zaczynają prezentować Billa jako „tego dobrego Kocha”, wspierającego raczej umiarkowanych Republikanów, jak Mitt Romney.

Miliard i wyspa dla fotografa

Wyspa na Seszelach i miliard euro – tak 89-letnia dziś Liliane Bettencourt, właścicielka firmy kosmetycznej L’Oreal, wynagrodziła zaprzyjaźnionego, młodszego o ćwierć wieku Francois-Marie Baniera. Ten fotograf uchodził w Paryżu za prawdziwego lwa salonowego, który swoją sławę zawdzięczał przyjaźniom m.in. z księżną Monako czy Salvadorem Dalim. Ale na co dzień chętniej niż sztuką Banier zajmował się adorowaniem starszych pań. Od 2007 r. na czele listy jego przyjaciółek znalazła się Bettencourt, często nazywana przez media „królową Francji”, posiadaczka fortuny szacowanej na 15 – 20 mld euro.
Wdowa (minister Andre Bettencourt zmarł w 2007 r.) niewątpliwie wysoko ceniła sobie towarzystwo fotografa. Gdy jej córka Francoise zaczęła wertować firmowe księgi w 2008 r., odkryła, że do rąk Baniera trafiła gotówka i podarki za równy miliard euro. Jak twierdzi, próbowała wyperswadować matce tę znajomość po dobroci. Ostatecznie złożyła w sądzie pozew o zbadanie, co stało się z pieniędzmi i oskarżyła Baniera o wykorzystywanie coraz bardziej niedomagającej matki.
– Jeśli moja córka wygra, wyjadę. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mi się zdarzyć, najgorszym koszmarem, byłoby zależeć od Francoise – mówiła dziennikarzom Bettencourt. Walka toczyła się przez kolejne trzy lata. W końcu badania potwierdziły u niej demencję związaną prawdopodobnie z chorobą Alzheimera, a właścicielka L’Oreala została oddana pod opiekę... 25-letniego wnuka.
To właśnie Jean-Victor Meyers ma dziś szansę zażegnać spór między babcią a matką. Co więcej, w zeszłym tygodniu został on wybrany do zarządu kosmetycznego imperium, zajmując w nim miejsce odwołanej uprzednio nestorki. Dzięki temu ominięciu zwyczajowej sukcesji wojna w rodzinie może dobiec końca. Pytanie tylko, czy młodzieniec będzie w stanie pomóc L’Orealowi – jego doświadczenie ogranicza się do studium zarządzania na jednej z francuskich uczelni, letnich studiów w USA oraz wakacyjnego stażu we Francuskim Czerwonym Krzyżu. – On niewiele wie o trudach życia i nie ma doświadczenia biznesowego – skwitował anonimowo jeden z przedstawicieli firmy w rozmowie z agencją Reuters. Menedżerowie koncernu uspokajają jednak, że zmiana była techniczna i nie wpłynie na kondycję imperium.
Nie da się jednak wykluczyć pesymistycznego scenariusza, który ponad trzy dekady temu napisali członkowie słynnego rodu Guccich. Ich firmy doskonale sobie radziły aż do końca lat 70. Zarządzali nimi wspólnie bracia Aldo i Rodolfo. Wyzwanie rzucił im, a potem pozostałym członkom klanu, syn Aldo i projektant grupy – Paolo. Na jego pozwy klan odpowiedział kontrpozwami, próbując zablokować możliwość założenia przez niego konkurencyjnej firmy posługującej się marką Gucci. Pozew Paolo został odrzucony w 1980 r., ale lawina kolejnych spraw sądowych zakładanych przez innych rozżalonych członków klanu sprawiła, że firma straciła stabilność. W 1988 r. rodzina pozbyła się ponad 50 proc. udziałów w Guccio Gucci S.p.A., sprzedając je inwestorowi z Bahrajnu, spółce Investcorp. Marka Gucci przetrwała co prawda do dziś, ale z rodziną projektantów z Florencji nie ma już nic wspólnego.
Mimo wszystko Jaideep Motwani jest pełen optymizmu. – Model firmy rodzinnej jest w czasach kryzysowych znacznie lepszy niż jakikolwiek inny – uważa. – Członkowie rodziny są zwykle bardziej lojalni wobec przedsiębiorstwa, ostrożniej decydują się na ryzyko, są staranniejsi – zwraca uwagę. Według niego, model ten przynosi lepsze efekty w Azji niż na Zachodzie: kolejne pokolenia sukcesorów starają się tam rozwijać i dywersyfikować działalność firmy, podczas gdy zachodni następcy właścicieli firm zwykle dbają tylko, by interes się kręcił. A konflikty? – Zawsze gdy pojawia się chciwość, lojalność i racjonalność decyzji zanikają – wzdycha. – Jeśli biznesowe klany będą o tym pamiętać, ich interesy będą miały się doskonale – kwituje.