Młody, szczupły mężczyzna w lekko podniszczonych butach. Mówi cicho, moduluje głos. Bez emocji. Bez gestykulacji. Asceza słowna i emocjonalna. Tylko palce żyją własnym życiem. Niespokojne, wciąż stukają w klawiaturę, przeszukując kosmos internetu. To Kornel Kulisiewicz, zwany też Serowym Kotem. Lat 32. Żonaty. Ojciec dwóch synów. Do niedawna męczennik korporacji. Dziś właściciel firmy Cheesecat.com, jednej z trzech w Polsce, która podpisała umowę o partnerstwie z Facebookiem (w ramach programu Preferred Marketing Developer). Na świecie takich mających autoryzację i błogosławieństwo społecznościowego giganta przedsiębiorstw są tylko 302 sztuki. Kulisiewicz jest więc murowanym kandydatem – jak mówią w branży – na internetowego miliardera. A także spełnioną wersją śnionych przez młodych, ambitnych na całym świecie bajek: o zdolnym młodym człowieku, który w swoim garażu wpada na pomysł mogący zmienić świat. I żeby było śmieszniej, właśnie tak zaczynał: w garażu, na warszawskiej Sadybie.

Źródło Zuckerberga

Dla przeciętnego użytkownika Facebook to przedłużenie prywatnego życia: pogaduszki ze znajomymi, gierki, wrzucanie fotek. Dla biznesu kopalnia złota bez dna, której zasoby wciąż rosną. Gdyby FB był państwem, to ze swoimi 901 mln użytkowników byłby trzeci pod względem wielkości na świecie po Chinach i Indiach. Według najnowszego raportu firmy Socialbakers w ciągu zaledwie pierwszych sześciu miesięcy tego roku Facebookowi przybyło w naszym kraju ponad milion członków – dziś jest tam zarejestrowanych ponad 8,6 mln Polaków. Na globalnej liście FB jesteśmy na 25. miejscu – daleko za Stanami Zjednoczonymi (158 mln), Brazylią (51,2 mln), Indiami (49,8 mln), Indonezją (43,8 mln) czy Meksykiem (35,6 mln). Ale za to z dobrym potencjałem wzrostu – na 13. miejscu w zestawieniu, a 2. w Europie.
Reklama
Przybywa zarówno prywaciarzy, jak i firm – wielkich i małych, jednoosobowych, które dzięki potędze i zasobom portalu chcą coś sprzedać, zaistnieć, zdobyć klientów i fanów. Wokół tych wszystkich fejsbukowych userów powstał ekosystem biznesów przeznaczonych do ich obsługi: domów mediowych, które sprzedają reklamy na FB, twórców aplikacji, które przyciągają kolejnych użytkowników, wreszcie wyspecjalizowanych agencji socialmediowych, które wciągają do zabawy fanów na stronach różnych marek. Całe to towarzystwo żyje z sukcesu firmy Marka Zuckerberga. Ale w tym łańcuchu pokarmowym także rozwój samego Facebooka jest związany z zewnętrznymi deweloperami – dzięki ich działaniom może ściągać do siebie nowych użytkowników, firmy, a więc i pieniądze.
A co w tym wszystkim robi Kulisiewicz? – Firmy takie jak Cheesecat tworzą platformy do zarządzania fanpage’ami, a dzięki danym analitycznym ilustrującym stopień skuteczności działań marketingowych kolejni inwestorzy decydują się na przeniesienie na Facebooka – mówi. A teraz to samo językiem zwykłych ludzi: biznesmen, ten wielki i mały, musi wiedzieć, za co płaci. Trwa nieustanna dyskusja: czy dla firmy bycie na FB to zyskowny interes, czy tylko presja panującej mody. Magia lajków. Awantura na dobre rozpętała się w maju, kiedy firma General Motors – która płaciła FB 40 mln dol. rocznie (z czego 10 mln na reklamę) ogłosiła, że rezygnuje z promowania się w portalu ze względu na niezadawalające wyniki. Kilka dni temu poszedł w świat komunikat, że GM jednak wraca. Niemniej biznesowy sens bycia na FB jest coraz częściej kwestionowany.
Dziennikarze BBC przeprowadzili niedawno prowokację, która miała na celu udowodnienie, że wartość internetowego marketingu społecznościowego jest mocno zawyżana. Stworzyli profil nieistniejącej firmy VirtualBagel, która niczego nie oferowała. Szybko zdobyła mnóstwo „lajków”, z których większość pochodziła z Filipin i Egiptu. Fanami, po bliższym przyjrzeniu, okazali się bardzo młodzi ludzie (13 – 17 lat), za to z nazwiskami łudząco podobnymi do tych noszonych przez celebrytów. Był wśród nich np. osobnik Ahmed Ronaldo, jakoby mieszkaniec Kairu, rzekomo pracujący w klubie Real Madryt. A każda z takich postaci jak Ahmed „lubiła” po parę tysięcy stron. To problem fikcyjnych kont i sieciowych botów, które nawet zdaniem samych marketingowców są odpowiedzialne za generowanie ruchu na firmowych stronach. Tak więc choć statystyki są imponujące, zysk z tego żaden, bo w rzeczywistości gros fanów nie istnieje.



Zettabajt danych

Jednak same firmy są po trosze temu winne – także w Polsce. Według raportu firmy Deloitte najważniejszym powodem ich obecności w mediach społecznościowych jest podążanie za trendami widocznymi na rynku i u konkurencji (62 proc.) oraz pozytywny wpływ na wizerunek marki (59 proc.). Chęć zdobycia wiedzy o klientach zdradza już tylko 35 proc., a o zwiększeniu sprzedaży za pomocą portalu społecznościowego myśli zaledwie jedna czwarta. Najmniej, bo 11 proc., traktuje to jako sposób na obniżenie kosztów pozyskiwania klientów. Można rzec: bezradność połączona z nieznajomością tematu. A także kłopoty ze zanalizowaniem napływających danych.
I tutaj, w środek opowieści o fejsbukowym biznesie, znów powraca Kornel Kulisiewicz. Magister inżynier informatyk po Politechnice Warszawskiej, miłośnik stosowania psychologii w biznesie, praktyk i znawca nowoczesnych sposobów sprzedaży. Włada językami węgierskim, angielskim i francuskim, lubi dobre wina i kawę, mówi, że chciałby być szczęśliwy. Po studiach pracował w kilku dużych koncernach, zaczynając od działu IT, kończąc jako Business Developer, odpowiedzialny za pozyskiwanie strategicznych partnerów i sprzedaż informatycznych projektów firmy.
Ale zawsze marzył, aby być biznesmenem, właścicielem firmy. Prezesem. – Próbowaliśmy z żoną rozkręcić sprzedaż win, potem poprowadzić kawiarnię – wspomina. Był też fajny i dobrze rokujący projekt start-upu (nazywał się Projekt Życiowy) – portal będący miejscem spotkań ludzi, którzy chcą coś zrobić, ale mają jakiś problem, więc w tym miejscu będą się spotykać, pomagać, uczyć od siebie. Ale też się nie udało. – Problem był w tym, że próbowałem te interesy kręcić po godzinach, kiedy wróciłem z etatowej pracy. A tak się nie da. Trzeba się odważyć, skoczyć na głęboką wodę i dać wszystko z siebie. Działać na full – wspomina. I tak też zrobił. Zwłaszcza że w swojej zawodowej pracy krążył pomiędzy firmami próbującymi coś sprzedać, agencjami marketingowymi i reklamowymi. Znał ich potrzeby. I w pewnym momencie spostrzegł, gdzie jest rynkowa dziura, którą on może zagospodarować. Zamknął oczy i skoczył. Zwolnił się z korporacji i wynajął garaż.
Większość firm, nawet tych całkiem niewielkich, zamiast samodzielnie prowadzić swoje strony na portalu, woli to powierzyć wyspecjalizowanym firmom. Te największe mają po kilka tysięcy klientów. Aby ich obsłużyć, muszą zatrudnić mnóstwo osób, które będą moderować dyskusje na tablicach, odpowiadać na pytania, prowadzić konkursy. I sprawdzać wyniki. Mierzyć aktywność, porównywać ruch z tym, jaki się odbywa na stronach konkurencji etc.
Bo tak naprawdę najważniejsza jest nie maksymalizacja statystyk aktywności użytkowników, ale poprawienie rentowności biznesu. Tymczasem tylko 4 proc. firm bada współczynnik ROI (czyli to, na ile zwróciły im się nakłady poniesione na obecność w portalu), tyle samo przeprowadza wycenę marki wynikającą z prowadzenia strony. A jeśli nawet uzyskują te dane, to 43 proc. z nich po prostu chowa je do szuflady, nie próbując wyciągnąć wniosków. Kolejne 32 proc. wprawdzie stara się to robić, ale w wersji mocno ograniczonej (Deloitte).
Jest to o tyle zrozumiałe, że człowiek nie jest już w stanie przetworzyć zalewających go danych. A w cyfrowym świecie wszystko jest danymi – tworzymy je, choćby zostawiając wpisy pod linkami na Facebooku, lajkując, zgadzając się na podawanie naszego miejsca pobytu. W tym roku ilość danych cyfrowych ma wzrosnąć do kosmicznej liczby 7 zettabajtów (1 zettabajt to tryliard, czyli 10 do 21 potęgi, bajtów!) To niemal o połowę więcej niż w zeszłym roku. Dlatego według prognoz do 2015 roku więcej niż 85 proc. firm z listy Fortune 500 nie będzie potrafiło wykorzystać posiadanych zbiorów danych i wykorzystywać ich przy tworzeniu produktów oraz kampanii.
A zgromadzone dane trzeba odświeżać, przetwarzać i sprawiać, aby efektywnie działały na korzyść biznesu. Sposobów jest wiele – np. banki mogą dokonywać oceny kredytowej potencjalnych klientów na podstawie innych członków grupy w tym samym portalu. Firmy telekomunikacyjne – pozyskiwać wpływowych konsumentów gotowych na zmianę, którzy pociągną za sobą znajomych. Działy personalne wyszukiwać pracowników najlepiej znających się na zadanym temacie (chodzi oczywiście o coś więcej niż biegłość w linkowaniu fotografii z Kwejka).
Ale wciąż większość woli podążać utartą drogą. Jeśli spojrzeć, co nasze firmy zamieszczają na swoich stronach społecznościowych, na pierwsze miejsce na podium wskakują konkursy (76 proc.), multimedia typu filmiki, tapety etc. (65 proc.), aplikacje (37 proc.) oraz programy lojalnościowe. Efekt? Tylko 17 proc. fanów spostrzega to, co firma ma na swojej stronie. Reszta wchodzi, lajkuje, a potem szybko zmyka. Jeśli nie wygra oferowanych w konkursie butów (telefonu, T-shirtu i tak dalej), przenosi się na kolejną stronę. Aby budować więź z klientem, potrzeba czegoś więcej niż słupa ogłoszeniowego z fajerwerkami w postaci upominków i darmowych gierek.



Teraz cały świat

I właśnie na ten grunt pełen rozmijających się zapotrzebowań padł projekt Kornela Kulisiewicza. Wymyślił, że stworzy aplikację, która połączy interesy i ułatwi firmom życie biznesowe. Oczywiście na rynku są już programy do zarządzania treściami w internecie, ale ten jego miał być „bardziej”– z każdej strony. Choć technologicznie skomplikowany, to prosty w obsłudze. Łączący różne funkcje – od gromadzenia danych poprzez ich analizę po tworzenie raportów na zamówienie. I ułatwiający kontakt na linii firma i obsługująca ją agencja socialmediowa.
– Nie musisz siedzieć i przez 24 godziny na dobę gapić się w to, co się dzieje na stronach. Planujesz, co powiesz fanom np. w weekend. A jeśli stanie się coś niespodziewanego, włącza się alarm – tłumaczy Oskar Berezowski, były dziennikarz sportowy, który przeszedł na stronę biznesową social mediów. I tak w warszawskim garażu narodził się program catNapoleon. Każdego dnia przetwarza dane z ponad 20 tys. stron. To jest 170 mln komentarzy, 38 mln postów, 329 mln lajków.
No, nie tak od razu. Najpierw Kulisiewicz musiał zebrać trochę pieniędzy. Żebrał po rodzinie i przyjaciołach (namówił pięciu udziałowców), chodził po prośbie do Aniołów Biznesu, inwestorów gotowych zaryzykować paręset tysięcy złotych i wrzucić je w interesujący pomysł. – Udało się przekonać człowieka z branży – opowiada. Okazał się nie tylko hojny, ale także pomocny. Ale chce pozostać anonimowy.
Cheesecat.com zgromadził 200 tys. zł, zatrudnił dwóch programistów i wystartował w styczniu 2011 roku. W lutym ogłosił, że ma produkt i zaprosił firmy do testowania. W kwietniu pojawił się pierwszy klient. We wrześniu wyszli na plus. A w maju tego roku zawarli porozumienie z Facebookiem. Niechętnie, ale prezes Serowego Kota przyznaje, że nie było łatwo. Aplikacja wprawdzie się spodobała, ale trzeba było udowodnić swój profesjonalizm. Umiejętności programistyczne, bezawaryjność systemów i jeszcze to, że w wirtualnym świecie potrafi się niczym komandos GROM-u reagować na rewolucje. Choćby takie jak nieoczekiwana zmiana kodu: aplikacje przestają działać i trzeba je szybko postawić na nogi, tak aby nikt się nie zorientował.
– Przeszliśmy wszystkie testy – kwituje Kulisiewicz. Cheesecat jest jedną z trzech firm wybraną przez Facebook jako godna zaufania w Polsce. Prócz nich objęte programem PMD zostały firmy zajmujące się wizerunkiem marek: SociALL (związana z Agorą) oraz Hypermedia Isobar (jest częścią międzynarodowej firmy, która wchodzi w skład grupy Aegis). Znalezienie się w tak wąskim gronie to duże wyróżnienie. Sygnał dla klientów, że z tymi ludźmi warto prowadzić interesy, bo znają się na robocie i mają dostęp do technologii potentata z Palo Alto. I perspektywa dużych pieniędzy w przyszłości. Bo właściciele firm, które miały podobną współpracę z Facebookiem, nie muszą się martwić o emeryturę. W maju Oracle przejęło znajdującą się na facebookowej liście partnerów firmę Virtue.com za 300 mln dol. W czerwcu Salesforce kupiło BuddyMedia.com za 689 mln dol. A w tym tygodniu Aegis został kupiony przez japoński koncern Dentsu za 4,9 mld dol. Ostatnio HootSuite.com – platforma umożliwiająca publikację treści w serwisach społecznościowych, została wyceniona na 200 mln dol. Nowy inwestor wyłożył 20 mln.
– My teraz szukamy inwestorów – Kornel Kulisiewicz wciąż jest spokojny, choć na moment jego twarz przecina coś na kształt urwisowatego uśmiechu. Może nie zdobędzie 20 mln dol. jak HootSuite, ale wierzy, że teraz jego firma ruszy na podbój świata. Już zatrudnił przedstawicieli we Francji i Brazylii, teraz pora zatrudnić kolejnych programistów, bo jego magicy już nie dają rady. – Posypały się zlecenia z zagranicy – mówi. Niedawno z garażu przeniósł firmę na Szpitalną w Warszawie, do historycznego domu Wedlów, tzw. Fabryki Czekolady. Pracują nad mutacją Napoleona – aplikacją, która sprawi, że reklamę na FB będzie można jeszcze bardziej spersonalizować. I zaoszczędzić pieniądze zleceniodawcy w ten sposób, że będzie podążała za zainteresowaniem klienta, pomijając tych, którzy ją lekceważą.