Andreas von Bechtolsheim do dziś nie może się nadziwić temu, że dał się przekonać Larry’emu Page’owi i Sergeyowi Brinowi, wówczas jeszcze studentom kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda, do wystawienia czeku na 100 tys. dol. Od lat pracował w Krzemowej Dolinie, dał się poznać jako utalentowany programista i biznesmen, ale bardzo daleko mu było do ryzykującego własne pieniądze inwestora.
A jednak, jak sam mówi, od pierwszego momentu urzekła go idea stworzenia lepszej internetowej wyszukiwarki. – W 1998 roku znalezienie przydatnej informacji w sieci – tej, na której nam zależy, nie było wcale takie proste. Dziś trudno w to uwierzyć, ale wówczas bardzo często otrzymywaliśmy chaos, przez który trzeba się było dodatkowo godzinami przebijać. Gdy ta dwójka przyszła do mnie ze swoim projektem, pomyślałem, że warto dać im szansę. Przekazałem im pieniądze, bo chciałem, by skończyły się moje męki z odnajdywaniem potrzebnych informacji w internecie. Nie chciałem na to tracić więcej czasu – opowiada von Bechtolsheim.

Jak dobrze, że nie posłałem w 1998 roku twórców Google’a, Page’a i Brina, do diabła. Dzięki nim nic nie robiąc, stałem się miliarderem

100 tys. dol. nie było dla niego sumą dużą, więc w przypadku porażki wiele by nie stracił. Właściwie to nawet od początku był przygotowany na smutny koniec, bo ryzyko niepowodzenia było całkiem spore. Trudno to sobie dziś wyobrazić, bo Google w ciągu niewiele ponad dekady stał się najpotężniejszym na świecie koncernem branży internetowej.
Reklama
Jednak wówczas, w 1998 roku, Page oraz Brin dysponowali jedynie zalążkiem systemu, który działał w mikroskali. I nie było wiadomo, czy algorytm zastosowany przez nich w wyszukiwarce poradzi sobie, gdy będzie musiał wertować zawartość całego internetu. Poza tym byli jeszcze studentami, całkowicie zielonymi w kwestiach biznesowych. Gdy przyszli do von Bechtolsheima po wsparcie, nawet nie pomyśleli o tym, że mogliby założyć firmę. To on ich do tego nakłonił i na początku nawet dzielił się z nimi podstawowym know-how. Ta współpraca była tak bliska, że przez pewien czas krążyła plotka, że to on wymyślił nazwę „Google”.
Sukces firmy z Mountain View oraz jej faktyczna dominacja na internetowym rynku sprawiły, że udziały kupione przez von Bechtolsheima za 100 tys. dol. są dziś warte ponad 2 mld dol. – To był bez wątpienia najlepszy interes mojego życia. Jak dobrze, że nie posłałem Page’a i Brina do diabła, bo nie robiąc nic, dostałem się na listę najbogatszych ludzi świata – śmieje się dziś Bawarczyk.
Z tym „nicnierobieniem” to nie do końca prawda. Von Bechtolsheim, gdy zawitali do niego twórcy Google’a, był już jedną z legend Krzemowej Doliny, przyłożył rękę do wielu przełomowych innowacji. Ale jego droga do centrum cybernetycznego świata była długa i nie zawsze usłana różami.
Urodził się oraz mieszkał u podnóża Alp. W rodzinie, jak to po wojnie, nie przelewało się. Na dodatek dom stał na uboczu, nie miał więc kolegów do zabawy. Zabijał czas, bawiąc się elektroniką, która w końcu stała się jego największą pasją. Szło mu tak dobrze, że w wieku 17 lat skonstruował na potrzeby jednej z fabryk przemysłowy kontroler oparty na procesorze Intel 8008.
Opłata za wykorzystywanie wynalazku była na tyle sowita, że pokryła większą część kosztów jego przyszłej edukacji. A wiodła ona przez Uniwersytet Technologiczny w Monachium oraz renomowany amerykański Carnegie Mellon University w Pittsburghu, na który dostał się dzięki Fundacji Fulbrighta. W 1977 roku po ukończeniu nauki dostał pracę w Intelu, który rozpoczynał właśnie rywalizację z IBM i ściągał do siedziby w Krzemowej Dolinie najbardziej utalentowanych młodych naukowców. Andreasowi – w wieku 22 lat wydawało mu się, że chwycił pana Boga za nogi.
Sielanka nie trwała długo, bo zaledwie kilka miesięcy później firma postanowiła przenieść go do oddziału w Oregonie. Ten stan, w porównaniu z San Francisco oraz jego okolicami, ma bardzo mało atutów. No, chyba że ktoś lubi się napawać widokami pustych wybrzeży Pacyfiku. Dlatego tydzień później młody i ambitny naukowiec zwolnił się i wrócił do Kalifornii. Ponownie odwiedził akademickie mury – tym razem wybrał Stanford, na którym poświęcił się budowaniu komputerów. Najbliższe lata zdecydowały o jego życiu.
W trakcie nauki spotkał trójkę informatycznych zapaleńców: Vinoda Khoslę (dziś kieruje własnym funduszem inwestycyjnym), Scotta McNealy’ego oraz Billego Joya. Wspólnie pracowali oraz marzyli o komputerowej rewolucji. W końcu zdecydowali się razem działać: w 1982 roku uruchomili firmę Sun Mircosystems. Przez całe lata był to jeden z najważniejszych producentów sprzętu komputerowego (procesory typu RISC, czyli ze zredukowaną listą rozkazów; w tym czasie Intel stawiał na procesory CISC – z rozbudowaną listą rozkazów), oprogramowania i rozwiązań sieciowych (w 2010 roku Sun został przejęty przez Oracle za 7,4 mld dol.).
Von Bechtolsheim nie doczekał tego dnia. Już w 1995 roku odszedł z firmy – gdy była ona w apogeum swojej świetności, by poświęcić się innym przedsięwzięciom. Założył spółkę Granite Systems, którą rok później wykupiło Cisco Systems za 220 mln dol. (miał w niej 60 proc. udziałów), w 2001 roku uruchomił Kealię (przejęta przez Sun Microsystems w drodze wymiany akcji), a ostatnio działa w Arista Networks.
Majątek zarobiony dzięki Google’owi sprawił, że stał się też jednym z aniołów biznesu – ciągle przychodzą do niego młodzi komputerowi zapaleńcy z prośbami o finansowe wsparcie ich pomysłów. Stał się dzięki temu też pewnego rodzaju wyrocznią. – Kolejna rewolucja w świecie komputerów? Właśnie się dokonuje. To chmura (cloud computing), która całkowicie zmieni sposób korzystania przez nas i przez biznes z pecetów. Jej skutków nie jesteśmy jeszcze w stanie sobie wyobrazić – uważa.
Ma też rady dla zaczynających przygodę w biznesie. – Moją motywacją nigdy nie były pieniądze same w sobie, za to zawsze chciałem rozwiązywać problemy. Gdy się to robi skutecznie, pieniądze się pojawią. Duże i na długo – podkreśla.