Większość zawodników poza kortem i boiskiem nie radzi sobie tak dobrze jak na sportowych arenach, dlatego nawet po oficjalnym zakończeniu kariery swoje życie wiążą z dyscypliną, jaką uprawiali. W większości przypadków byli piłkarze czy tenisiści zostają trenerami lub działaczami sportowymi - i często także w tej dziedzinie odnoszą spore sukcesy.

Świetnym przykładem tego typu udanego przejścia od aktywnego uprawiania sportu na zaplecze tego swoistego biznesu jest Tomasz Sikora, były biathlonowy mistrz i wicemistrz świata oraz wicemistrz olimpijski. W tym roku oficjalnie zakończył karierę i od razu znalazł pracę jako trener młodzieżowej kadry Polski Korea 2018 (wraz z Karelem Soukarem).

Także większość trenerów piłkarskich ma za sobą udaną karierę na boisku - Franciszek Smuda, poprzedni selekcjoner polskiej reprezentacji, odnosił sukcesy między innymi w Legii Warszawa, a zdymisjonowany kilka dni temu Waldemar Fornalik w 1989 roku zdobył z Ruchem Chorzów tytuł mistrza Polski.

Reklama

A może PZPN?

Niejako ukoronowaniem posady trenerskiej jest dla byłych sportowców często posada w Polskim Związku Piłki Nożnej, nie tylko prestiżowa, ale także świetnie opłacana.

Jeden z najsłynniejszych piłkarzy w historii reprezentacji Polski, król strzelców mistrzostw świata 1974 roku Grzegorz Lato po zejściu z boiska próbował sił jako trener, był senatorem RP, wreszcie w 2008 roku został wybrany na prezesa PZPN.

W czasie czteroletniej kadencji był jednak krytykowany zarówno przez kibiców, jak i środowisko piłkarskie. Uznano go za reprezentanta frakcji "betonu" w Związku, obarczano również winą między innymi za "aferę koszulkową" (brak godła narodowego na oficjalnych strojach reprezentacji). Notowań Laty nie poprawiła również tzw. afera taśmowa, kiedy został oskarżony na łamach prasy przez swojego byłego współpracownika Grzegorza Kulikowskiego o wzięcie łapówki.

W efekcie w czasie Euro 2012 kibice żartowali, że oficjalna piosenka mistrzostw "Endless Summer" mówi o prezesie PZPN, który nie zamierza rezygnować z tego stołka, tym bardziej, że podobno dostawał 50 tys. zł brutto miesięcznej pensji - to najwięcej w dziejach Federacji. "Lato pozostanie symbolem polskiej piłki, był przecież świetnym piłkarzem, nikt mu tego nie odbierze. Ale jako prezes okazał się najgorszy w historii" - komentował rok temu dla portalu ekstraklasa.net szef Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej Kazimierz Greń.

Lato jednak zrezygnował - z braku poparcia, co było zasługą między innymi Grenia - a na czele Związku stanął kolejny były wybitny piłkarz Zbigniew Boniek. FIFA w 2004 roku zaliczyła go do stu najlepszych piłkarzy w historii światowej piłki nożnej, z polską reprezentacją grał trzykrotnie w finałach mistrzostw świata.

Po odejściu od czynnego uprawiania sportu Boniek pozostał przy piłce nożnej - był trenerem we Włoszech, na krótko w 2002 roku został też selekcjonerem polskiej reprezentacji. Wrócił też do Widzewa, ale już jako współwłaściciel.

Jednocześnie bardzo aktynie działał w PZPN - od sierpnia 2002 roku pełnił nawet funkcję wiceprezesa. Wybrany na szefa Związku po nielubianym i krytykowanym za rozrzutność Lacie Boniek miał nadmierne wydatki ukrócić, przed wyborami deklarował więc, że jeżeli zostanie prezesem, nie będzie pobierał pensji. Jednak w ostatnich dniach kampanii nie miał już takiej pewności. "Ludzie przekonują mnie, że jeżeli zrezygnuję z pensji, będzie to źle wyglądało. Bo u nas pokutuje stereotyp, że jeżeli ktoś nie chce wynagrodzenia, to źle pracuje" – tłumaczył "Przeglądowi Sportowemu" Boniek. Po wygranej oznajmił z kolei: "O tym, czy będę miał stałą pensję, zadecyduje zarząd. Ja oczywiście się dostosuję. Mogę formalnie zarabiać, ale równie dobrze mogę też pracować za darmo. To jest dla mnie absolutnie drugorzędna sprawa". Podobno Boniek dostał stałą, miesięczną pensję w wysokości 40 tys. zł brutto.

Hołowczyc i Korzeniowski świetnie się promują

Jednak część sportowców nie widzi siebie w roli związkowych działaczy i próbuje swoich sił na rynku. Na początku, dopóki opinia publiczna wciąż o nich pamięta, starają się wykorzystać swój potencjał reklamowy, promując swoją twarzą nie tylko różne produkty, ale także własne fundacje.

Mistrzami marketingowymi są Krzysztof Hołowczyc i Robert Korzeniowski. Ten pierwszy rzadko już uczestniczy w rajdach, nadal jest jednak bardzo popularny - wziął więc udział między innymi w kampanii Playa, promował Orlen, był twarzą firmy produkującej zegarki Atlantic, w duecie z Hubertem Urbańskim występował w reklamie Banku Millennium, a wielu kibiców kojarzy go z reklamy chipsów Lays sprzed lat.

Jeszcze lepiej radzi sobie Korzeniowski, najbardziej utytułowany polski sportowiec pod względem zdobytych tytułów mistrza olimpijskiego. Choć sławny chodziarz karierę zakończył około 10 lat temu, nadal jest wciąż bardzo popularny.

Zaraz po odejściu ze sportu związał się z telewizją, gdzie był szefem redakcji sportowej i dyrektorem TVP Sport. Nadal bierze też udział w reklamach - promował między innymi samochody Suzuki i fundusze inwestycyjne Amplico AIG, a ostatnio został twarzą napoju energetycznego Powerade. Nie zapomniał też o sporcie, propaguje lekkoatletykę i angażuje się w różnego typu przedsięwzięcia sportowe.

Sportowiec czy celebryta?

Niektórzy zawodnicy, dzięki umiejętnemu operowaniu swoim wizerunkiem, zyskują rangę celebrytów i zarabiają głównie na promowaniu samych siebie - bowiem o ich sportowej przeszłości mało kto pamięta.

Świetnym "produktem marketingowym" stał się Dariusz Michalczewski, który karierę bokserską zaczynał w Niemczech - latami bronił tytułu mistrza świata federacji WBO, WBA, IBF - i tam zarobił pierwsze duże pieniądze na reklamie. Był między innymi twarzą domu mody znanego niemieckiego projektanta Otto Kerna, za co zainkasował 600 tys. euro. Polak promował też jedno z najpopularniejszych na tamtejszym rynku alkoholowym piwo Hasseroder oraz markę odzieżową New Yorker. Na obu kontraktach zarobił po kilkaset tysięcy euro.

Wreszcie Michalczewski w 2003 roku założył fundację (oskarżaną ostatnio o ukrywanie dochodów), która zaczęła na siebie zarabiać, gdy "Tiger" zrezygnował z kariery i zaczął myśleć głownie o własnym biznesie. Wrócił wtedy do Polski, gdzie próbował otworzyć sieć restauracji "Tiger", które miały się stać kołem zamachowym jego biznesu. Tak się jednak nie stało i w 2003 roku Michalczewski podjął decyzję o współpracy z firmą FoodCare - razem mieli produkować napój energetyczny, oczywiście o nazwie "Tiger". Jadnak w październiku 2010 roku współpraca został zerwana, a pomimo to FoodCare nadal sprzedawała sporny produkt pod tą samą marką, do której Michalczewski rości sobie wyłączne prawa.

Sprawa ciągnęła się przez lata i była skutecznie nagłaśniana w mediach przez sportowca. W końcu 25 września 2013 roku sąd wydał wyrok korzystny dla boksera, nakazując firmie FoodCare zapłatę na rzecz Fundacji Michalczewskiego "Równe Szanse" kwoty prawie 10 mln zł z tytułu zaległego wynagrodzenia za dalszą sprzedaż napojów "Tiger" już po rozwiązaniu umowy. Teraz były bokser domaga się zapłaty od FoodCare "należnego mu wynagrodzenia" w wysokości prawie 22 mln zł za korzystanie z oznaczenia "Tiger" po zakończeniu umowy.

W ślady Michalczewskiego starają się iść inni sportowcy, w tym Jerzy Dudek. Były bramkarz reprezentacji Polski, Liverpoolu i Realu Madryt pisze książki, założył fundację "Dobry start - sport przyszłością", nie brakuje go w reklamach, był też ambasadorem Euro 2012.

Podobną drogę obrał Mariusz Czerkawski, były hokeista ligi NHL oraz gwiazda reprezentacji Polski, który podobnie jak Dudek promował Euro 2012, był twarzą kampanii reklamowych, miał także epizody filmowe, chętnie bierze udział w akcjach charytatywnych. I choć sam w wywiadzie dla onet.sport.pl deklaruje, że nie zastanawia się nad tym, czy jest postrzegany jako celebryta i mówi "wiem, co w życiu osiągnąłem i to pozwala mi się zdystansować względem świata show biznesu; bycie "celebrytą" nie jest dla mnie sposobem na życie", to dzisiaj jest bardziej znany z bywania na różnego rodzaju imprezach i udzielania wywiadów w kolorowych pismach niż ze sportowych sukcesów.

A może nowy sport?

Dudek i Michalczewski łączy także jeszcze jedno - po zakończeniu kariery zdecydowali się uprawiać kolejny sport, czyli golfa. Jednak dla obydwu panów jest to raczej hobby i sposób na autopromocję niż kolejna dyscyplina, którą mogliby zająć się zawodowo.

O wiele poważniej do uprawiania kolejnej dyscypliny podszedł Adam Małysz, który po zakończeniu kariery skoczka w 2011 roku zaczął jeździć w rajdach samochodowych. Spełnił tym samym swoje marzenie i dojechał do mety Rajdu Dakar. Nie brakuje wprawdzie opinii, że kierowcą jest średnim, ale bardzo lubianym przez sponsorów, stąd rajdowa "kariera", jednak w tym roku odniósł swoje pierwsze w karierze kierowcy rajdowego zwycięstwo w rajdzie Tolimpex Cup na Węgrzech.

Sztuka zamiast sportu?

Niezwykle rzadko zdarza się, żeby znanym zawodnikom udało się odnieść duży sukces w dziedzinie niezwiązanej w ogóle ze sportem. Ta sztuka udała się Wojciechowi Fibakowi, którego wizerunek został wprawdzie ostatnio nadszarpnięty przez '''seksaferę" po prowokacji dziennikarskiej "Wprost", jednak były tenisista zdaje się po niej już podnosić.

Fibak był pierwszym polskim tenisistą uznanym za zawodowca. Na sporcie zarobił 6 mln dol., w tym 2,5 pochodziło z nagród, a 3,5 z reklam. O jego majątku dziś zresztą krążą legendy, a media szacują, że może być wart nawet 160 mln zł.

Od sportu nigdy się do końca nie odciął - organizuje turnieje tenisowe, ostatnio dołączył do sztabu szkoleniowego Novaka Djokovicia. W ramach stworzonej przez siebie Fibak Investment Group był również między innymi generalnym przedstawicielem na Polskę koncernu Volvo i wydawcą szeregu polskich czasopism, w tym "Dziennika Śląskiego", "Sportu", "Gazety Poznańskiej", "Expressu Wieczornego".

Jednak dziś sam o sobie mówi jako o największym inwestorze współczesnej sztuki w Polsce. W Warszawie otworzył galerię, w której promuje głównie polskich malarzy, posiada najważniejsze obrazy z lat 50. i 60. I to z miłości do sztuki jest teraz najbardziej znany.

Być jak Beckham

Polscy sportowcy dopiero uczą się jak wykorzystywać swoją popularność, a wzorem może być dla nich David Beckham, który jest prawdziwą "maszyną" do zarabiania pieniędzy - w tym roku wypłacił sobie ze swojej spółki Footwork, która sprzedaje licencje na wykorzystanie jego nazwiska czy wizerunku do celów biznesowych, wynagrodzenie w wysokości 14,1 mln funtów (23 mln dol.) za 2012 rok.

Na taki sukces po zakończeniu kariery sportowej mogą jednak liczyć tylko ci najpopularniejsi - o większości zawodników opinia publiczna jednak zapomina.