Z technicznego punktu widzenia projekt „Informatyczny System Osłony Kraju przed nadzwyczajnymi zagrożeniami” można uznać za majstersztyk. Jedną z najważniejszych jego części są dokładne mapy zagrożeń powodziowych – znajduje się na nich ok. 14 tys. km kw. terenów objętych prawdopodobieństwem zalania. Spośród nich aż 10 tys. km kw. uznano za obszary szczególnie zagrożone. Wystarczy zatem zerknąć na mapę, aby wiedzieć, gdzie się nie budować. Proste. Niestety, tylko w teorii. W praktyce wszystko będzie znacznie bardziej skomplikowanie. Wdrażanie wartego 300 mln zł systemu (204 mln dała Unia, 60 mln wyłożył NFOŚiGW, a 36 mln – budżet państwa) będzie się ciągnęło i nie ma gwarancji sukcesu. A wszystko przez procedury.
Choć mapy są już gotowe, to ich oficjalne przekazanie samorządom nastąpi w grudniu tego roku. Dopiero od tego momentu gminy będą miały 18 miesięcy na dokonanie zmian w swoich dokumentach planistycznych. Mówiąc wprost – w ciągu półtora roku powinny wyłączyć te tereny spod możliwości zabudowy. Ale to – jak mówią otwarcie samorządowcy – jest po prostu nierealne. Bo w wielu przypadkach rządowe mapy kolidują z miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego. Zatem trzeba zmienić te ostatnie, a to nie podoba się zagrożonym powodziami gminom. – Rząd zrobił wszystko, żeby nowoczesny system powstał, ale nie pomyślał już o zmianach w prawie, które pozwolą szybko jego założenia wdrożyć – skarżą się przedstawiciele gmin. Argumentują, że proces zmiany planów zagospodarowania przestrzennego pociąga za sobą wysokie koszty, a w dodatku wymaga dużo czasu. Dużo więcej niż 18 miesięcy założone przez rząd.
Wójt gminy Terespol i wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP Krzysztof Iwaniuk wylicza, że w zależności od terenu i stopnia zurbanizowania za zmianę planu zagospodarowania trzeba zapłacić nawet 10 tys. zł za każdy hektar. Zatem gdy tych hektarów jest sto, cena rośnie do miliona złotych, a to już niebagatelna suma. Dlatego samorządy deklarują wprost, że nie zamierzają wydawać na to swoich pieniędzy. Część z nich wychodzi z założenia, że lepiej nie robić nic i poczekać, aż zrobi to za nie wojewoda w ramach wykonania zastępczego. – Znam wiele gmin, które tak myślą – przyznaje Iwaniuk.
Reklama
Oprócz kosztów samorządy przeraża też gąszcz procedur, przez jakie będą musiały przebrnąć w krótkim czasie. Szacują, że zmiana planu to minimum półtora roku, choć zazwyczaj trwa to znacznie dłużej – nawet 2–3 lata. – W grę wchodzi jeszcze konieczność korzystania z usług geodetów i niezbędne są co najmniej dwa posiedzenia komisji urbanistycznej, która ma zaopiniować zmiany w planie. A na koniec jeszcze ogłoszenia w prasie o zmianach – wylicza Krzysztof Iwaniuk.
Mamy zatem dobrze przygotowany system, który nie zadziała. Jak wybrnąć z tej sytuacji? Zdaniem samorządów najprostszym wyjściem byłoby odgórne unieważnienie przez rząd wszystkich gminnych planów na terenach zalewowych. – Po co mamy marnować pieniądze i czas na procedury, skoro wiadomo, że ich efekt będzie tylko jeden, czyli wyłączenie konkretnych terenów spod zabudowy? – pytają samorządowcy.
Zapytaliśmy resort środowiska o to, na jak dużej części terenów objętych mapami zagrożenia powodziowego obowiązują plany zagospodarowania przestrzennego, ale urzędnicy nie byli w stanie nam tego powiedzieć i odesłali nas do Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju. Chętniej MŚ wypowiedziało się na temat procedur, stwierdzając wprost, że nie planuje żadnych upraszczających je zmian. Zamiast tego zaproponowało wydłużenie terminu dostosowania się gmin do zmian – z 18 do 30 miesięcy. Oczywiście liczone od stycznia 2015 r. Wniosek: mniej więcej do czerwca 2017 r. wszyscy zainteresowani spokojnie mogą stawiać domy na terenach zagrożonych powodzią.
O innych nieudanych projektach rządowych czytaj na Dziennik.pl