Gdyby gabinet Ewy Kopacz zdecydował się na kwotową podwyżkę pensji, to jej skala zależałaby od tego, które grupy i instytucje byłyby nią objęte. Jak wynika z naszych wyliczeń, gdyby objąć nią służbę cywilną i innych urzędników podlegających tzw. niemnożnikowemu funduszowi wynagrodzeń oraz pracowników państwowych funduszy i agencji, to podwyżka mogłaby wynieść nawet 450 zł na osobę. Gdyby rozszerzyć tę grupę o służby mundurowe, to kwota podwyżki spadłaby do 270 zł. Natomiast gdyby uwzględnić także nauczycieli, to wyniosłaby około 150 zł na osobę.

Na razie nie wiadomo, który wariant byłby najbardziej realny, bo rząd nie podjął decyzji, które grupy czy instytucje będą objęte podwyżką. Komunikat po wczorajszym posiedzeniu rządu mówił jedynie lakonicznie o przeznaczeniu „w 2016 r. dodatkowych pieniędzy na wynagrodzenia dla pracowników budżetówki, które zasadniczo od 2010 r. były zamrożone”. Jeśli chodzi o sposób rozdziału tej kwoty, to alternatywą dla kwotowej podwyżki jest zwiększenie funduszu płac w poszczególnych jednostkach. W takim przypadku o wysokości podwyżek decydowaliby dyrektorzy generalni w poszczególnych jednostkach. Dla części zatrudnionych mogłoby to oznaczać wysokie podwyżki, dla innych niewielkie lub żadne.

Możliwy jest też wariant pośredni: część pieniędzy na podwyżkę kwotową, a reszta do rozdysponowania przez dyrektorów generalnych. Najmniej prawdopodobna opcja to podwyżki równe procentowo dla wszystkich np. o 5 proc. Rząd przyjął bowiem do negocjacji w Trójstronnej Komisji, że średnioroczny wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej wyniesie 0 proc., czyli nie będzie automatycznej waloryzacji płac jednym wskaźnikiem.

>>> Czytaj też: 2 mld zł na podwyżki dla budżetówki

Reklama

Wzrost płac w budżetówce? Tak. Pytanie jak

Co do tego, że wzrost płac administracji się należy, nikt nie ma wątpliwości. Fundusz płac jest tam zamrożony od 2008 r. W tym czasie średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej wzrosło o mniej więcej jedną trzecią (według danych GUS). Przeciętnie zatrudniony dostał dodatkowo 840 zł w ciągu ostatnich 6 lat.

– Po tylu latach utrzymywania zamrożonych pensji podwyżka jest wskazana, mimo że przez ostatnie kilka kwartałów mieliśmy deflację, która realnie podwyższała dochody. Pieniądze, o które rząd chce zwiększyć fundusz płac w budżetówce w przyszłym roku, i tak nie zrekompensują tych utraconych korzyści, wynikających choćby ze wzrostu cen w tym okresie – mówi Michał Burek, ekonomista Raiffeisen Polbanku.

Rząd dostrzegł problem, co potwierdził wczorajszą decyzją, rezerwując na wzrost płac 2 mld zł w przyszłorocznym budżecie. Dzień wcześniej rzecznik rządu Małgorzata Kidawa-Błońska sugerowała takie rozwiązanie w „Kontrwywiadzie” RMF FM, łącząc je z planowanym zdjęciem z Polski unijnej procedury nadmiernego deficytu.

Grzegorz Maliszewski z Banku Millennium uważa, że sam fakt podwyższania płac nikogo nie powinien bulwersować. Ale, dodaje, diabeł tkwi w szczegółach. Dużo zależy od tego, jak rząd zamierza przeprowadzić obiecane podwyżki. Żaden z pomysłów (podwyżka o równą kwotę albo uznaniowy podział puli przez szefów poszczególnych instytucji) ma swoje zalety i wady.

Pierwszy wariant – czyli podwyżka o równą kwotę dla wszystkich – jest „społecznie sprawiedliwy”. To główna zaleta, na którą wskazują wszyscy pytani o to przez nas ekonomiści.

– Beneficjentami takiego rozwiązania byliby najmniej zarabiający, czyli osoby pracujące w urzędach poza dużymi miastami, albo pracownicy na najniższych stanowiskach. Biorąc pod uwagę jak kształtują się pensje w budżetówce i jak przedstawia się ich rozkład, ta opcja mogłaby się cieszyć poparciem dużej liczby osób – mówi Michał Burek z Raiffeisen Polbanku.

Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium, dodaje, że równa podwyżka o jedną kwotę spowoduje zmniejszenie dysproporcji między najmniej i a najlepiej zarabiającymi.

– Poza tym jest bardziej obiektywnym sposobem na wzrost płac, choć niepozbawionym wad, bo osoby o teoretycznie większych kompetencjach dostaną mniej – mówi Maliszewski

Na zrównywanie płac zwraca uwagę również Kamil Cisowski z PKO BP. Według niego to główny argument dla tych, którzy uważają, że różnice w wysokości wynagrodzeń w sektorze publicznym powinny być jak najmniejsze.

– Zwykle gdy przychodzi do wzrostu płac w tym sektorze, pojawiają się naciski, by były one możliwie sprawiedliwe. Ta decyzja ma raczej znaczenie ideowe. To próba odpowiedzi na pytanie, czy w przypadku administracji również powinniśmy dopuścić do tego, żeby pracownicy wyższych szczebli zarabiali dużo, a ci z niższych mało. Czy powinno się stosować ten sam mechanizm premiowania większej efektywności pracowników, jak w sektorze prywatnym, w którym dysproporcje w poziomie płac są wyjątkowo duże – uważa Kamil Cisowski. I dodaje, że argumentów za tym, by płace w budżetówce raczej spłaszczać, jest wiele. Najważniejszy zaś jest taki, że zatrudnienie w urzędzie jest teoretycznie bardziej bezpieczne niż w prywatnej firmie. Pracownika wyższego szczebla nie trzeba więc motywować dużo wyższą płacą, by chciał zostać w swoim miejscu pracy.

Podwyżka o równą kwotę ma jednak i wady. Grzegorz Maliszewski zwraca uwagę, że może działać demotywująco na część kadry.

– Może zostać postawiony zarzut, że ci, którzy dobrze wykonywali obowiązki i którzy uzyskują wynagrodzenie powyżej średniej, mogą zostać skrzywdzeni – mówi. Ale dodaje, że druga metoda – czyli uznaniowy wzrost płac – wcale nie daje gwarancji docenienia najlepszych.

– Jeśli o tym decyduje przełożony, to może się zdarzyć, że niektórzy jego podwładni będą cieszyć się szczególnymi preferencjami, niekoniecznie wynikającymi z ich kompetencji – ocenia Maliszewski. Według niego w takich przypadkach efekt demotywacyjny może być nawet większy, niż przy równej podwyżce kwotowej.

ikona lupy />
Poziom przeciętnych miesięcznych wynagrodzeń / Dziennik Gazeta Prawna