Wszystko dlatego, że przywódca SPD Sigmar Gabriel, podejmując po wrześniowych wyborach rokowania rządowe z chadecją, złożył swojej partii obietnicę, że wynegocjowana umowa koalicyjna wejdzie w życie dopiero po zatwierdzeniu jej przez partyjne referendum. Będzie mógł w nim wziąć udział każdy posiadacz legitymacji członkowskiej SPD. Czyli obecnie jakieś 472 tys. ludzi.
Oczywiście szef socjaldemokratów miał swoje racje, zgłaszając (po raz pierwszy w historii) tego typu inicjatywę. W sprytny sposób uciszył swoich wewnątrzpartyjnych krytyków, którzy pójście na współpracę rządową z chadekami Merkel kontestowali. Powiedział im: „Zobaczycie, jakie warunki uda nam się utargować, i wtedy zdecydujecie”. I nikt w SPD nie może już argumentować, że wierchuszka podejmuje decyzje ponad głowami partyjnej bazy.
Referendum to był także szach dla Merkel. Bo siedzący z nią przy stole negocjacyjnym SPD-owcy mogą teraz licytować naprawdę wysoko. A na każdy zarzut, że brak im skłonności do kompromisu, odpowiedzą po prostu: „Musicie zgodzić się na nasze postulaty, bo inaczej baza odrzuci umowę koalicyjną i wtedy dopiero będziemy w niezłej kropce”.
Politykom SPD nie wystarcza jednak, że wymyślili posunięcie sprytne taktycznie. Szef partii próbuje je jeszcze przedstawić jako rozwiązanie bardzo progresywne. Wszak nie od dziś zachodnia polityka krytykowana jest z powodu swojej gabinetowości i utraty kontaktu ze zwykłymi ludźmi. A czy jest lepszy sposób na włączanie tych ostatnich w procesy decyzyjne niż referendum?
Reklama
Z takim stawianiem sprawy nie wszyscy się jednak zgadzają. Na przykład publicysta konserwatywnej „FAZ” Jasper von Altenbockum. Jego zdaniem mechanizm referendalny, owszem, może zmienić niemiecką kulturę polityczną, ale nie w kierunku większej demokratyzacji. Bo tak naprawdę referenda prowadzą raczej w kierunku większego upartyjnienia demokracji.
„Już dziś o wyborze kanclerza i sformowaniu rządu decydują partyjne centrale, które negocjują ewentualne koalicje. Możemy ten proces decyzyjny wysłać jeszcze głębiej w kierunku partii i pytać o zdanie partyjnej bazy. Ale czy nie powinni tego robić raczej parlamentarzyści i kluby poselskie? A więc te instytucje demokratycznego porządku, które mają najsilniejszy mandat do podejmowania kluczowych decyzji” – pisze Altenbockum.
Inna konsekwencja pomysłu Gabriela polega na tym, że mamy dziś w Niemczech prawo wyborcze dwóch kategorii. Wszyscy Niemcy mieli szanse zagłosowania raz: 22 września. Teraz zaś pół miliona z nich będzie mogło to zrobić po raz drugi. W ramach partyjnego referendum. Tak na dobrą sprawę, żeby ich nie faworyzować, należałoby wprowadzić zasadę, że referenda robią wszystkie partie negocjujące układ koalicyjny.
A co z kalendarzem powoływania nowego rządu? Przecież już i bez tego kilka dni temu minęły dwa miesiące od dnia wyborów. A jeśli w SPD-owskim referendum baza powie umowie koalicyjnej „nie”? Czy strony wracają do stołu rokowań i gdzieś około lutego wypluwają z siebie nową propozycję? Czy raczej będą przyspieszone wybory? A wtedy rząd (być może) gdzieś koło kwietnia. Marna to perspektywa, biorąc pod uwagę rozgrzebany kryzys zadłużeniowy w Europie, którego bez sprawnego niemieckiego rządu nijak rozwiązać się nie da.