Z Johnem Porterem rozmawia Konrad Wojciechowski
ikona lupy />
John Porter – muzyk, kompozytor i autor tekstów. Pochodzi z Walii. Współpracował z Maanamem, potem założył Porter Band i nagrał uważany za prekursorski w historii polskiego rocka album „Helicopters”. Największy sukces komercyjny odniósł z Anitą Lipnicką za sprawą płyty „Bones of Love”. Obecnie występuje w duecie z Agatą Karczewską / Materiały prasowe / fot. Oskar Szramka/Materiały prasowe
Wygląda na to, że jesteś tylko o rok młodszy od Bryana Adamsa.

To ma być komplement? Nie cierpię Bryana Adamsa.

Reklama
Piję do znanego jego przeboju „Summer of ‘69”. Ty na nowej płycie śpiewasz o lecie z roku 1970. Co się wtedy wydarzyło?

Wystarczy posłuchać piosenki. Po prostu wspominam, jak to kiedyś było fajnie. Zwykły słoneczny dzień rozpromieniał człowieka. To moja tęsknota za stanem umysłu z tamtych lat. Takie to były czasy – miłości, pokoju, hipisów.

Też należałeś do społeczności dzieci kwiatów?

No tak. Popierałem protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Pamiętam słynne zamieszki na Grosvenor Square. I policję, która nie zachowywała się dżentelmeńsko wobec demonstrantów. Nawet nie trzeba było szczególnie aktywnie demonstrować…

A w San Francisco byłeś? Jeździłeś do mekki hipisów, dzielnicy Haight-Ashbury?

Nie, nie jeździłem. Wiesz, brytyjscy hipisi byli trochę inni niż amerykańskie dzieci kwiaty. Różnica tkwiła chyba w mentalności, ale nie będę się wymądrzał. Frank Zappa miał na ten temat wyrobione zdanie. Twierdził, że ta bosonoga młodzież była niespecjalnie rozgarnięta. Ludzie masowo jeździli manifestować swoją wolność do San Francisco, po czym szybko wracali do Los Angeles. Jak kpił Zappa, nikt z przyjezdnych nie przypuszczał, że zastanie na miejscu tylu głuptasów.

W Polsce, która była wtedy odcięta od Zachodu, brakuje świadków tamtego ruchu. A ty to wszystko widziałeś na własne oczy.

Nie tylko to. Chodziłem też na koncerty rockowych legend. Co niedzielę w londyńskim Hyde Parku były darmowe występy. Tydzień w tydzień przyjeżdżały muzyczne gwiazdy – Stonesi, Pink Floydzi. Pamiętam pierwszy po rozpadzie Cream koncert grupy Traffic, która miała kontynuować legendę zespołu Erika Claptona. Część ludzi była zadowolona, część wyraźnie zniesmaczona. Ale w sumie nie to było najważniejsze.

A co się liczyło?

Pojawienie się LSD, ale takiego w czystym wydaniu, prosto z Kalifornii; ono nazywało się „Orange Sunshine” (tak jak piosenka z płyty „Philosophia” nagrana przez Portera z Wojciechem Mazolewskim – red.). Policja jeszcze nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Pamiętam, jak pewnego razu biegałem ze znajomymi nocą po parku. Nagle wyrósł przed nami policjant i do nas: „Halo, halo! A wy dokąd?”. Byłem tak odurzony LSD, że wpatrywałem się w guziki jego munduru, które zaczęły mi się kręcić w oczach. Wesołe czasy. I ludzie byli dla siebie trochę lepsi, przynajmniej przez krótką chwilę „Lata Miłości”.

CAŁY TEKST W MAGAZYNIE DGP I NA E-DGP