Motoryzacja kończy rok w kiepskich nastrojach. W pierwszej dekadzie listopada zarejestrowano w Polsce o 20 proc. mniej aut osobowych niż rok wcześniej. To utrzymanie trendu z poprzedniego miesiąca – w październiku spadek wynosił ok. 22 proc. A ubiegłoroczna jesień wiązała się z obostrzeniami pandemicznymi.
Wcześniej rynek borykał się z zamrożeniem gospodarki i zamkniętymi salonami. Teraz problemem nie jest utrudniony dostęp klientów, lecz przedłużające się kłopoty z produkcją. – Motoryzacja nie odbiła się po lockdownach. W tym roku z europejskich taśm produkcyjnych zjedzie nawet o ok. 5 mln aut mniej niż pierwotnie planowano. To wynik gorszy niż prognozowano na początku problemów z częściami, gdy straty szacowano na 3–4 mln pojazdów. Ubytek jest znaczący: w najlepszych latach na Starym Kontynencie powstawało ok. 20 mln samochodów – mówi Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego (PZPM).
Dealerzy wskazują, że na wiele modeli trzeba czekać miesiącami, a o wyprzedaży rocznika znanej z poprzednich lat można zapomnieć. – Niedobory półprzewodników nie zmniejszają się, a wręcz przeciwnie. Do tego dochodzi deficyt magnezu. Prognozujemy, że kryzys związany z brakiem komponentów będzie nam towarzyszył jeszcze w przyszłym roku. Trzeba zatem przygotować się na zawirowania zarówno w produkcji, jak i sprzedaży – dodaje prezes PZPM.
Wszystko to sprawia, że klienci muszą liczyć ze wzrostem cen. – Magnez niezbędny do produkcji podrożał z 2 tys. euro do 14 tys. euro za tonę. To wystarczy, by podwyższyć cenę samochodu nawet o kilkaset euro. A to zaledwie jeden przykład, bo problemów mamy znacznie więcej. W efekcie samochody kosztujące jeszcze kilka lat temu np. 15 tys. euro teraz mogą szybko osiągnąć cenę ok. 19 tys. euro – ocenia Faryś.
Reklama

Cały artykuł przeczytasz w dzisiejszym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.