Sztywna struktura społeczna Holandii nie sprzyja integracji z imigrantami. Utrudnia to życie obu stronom.

Xandra Lammers, niedługo po tym, jak wprowadziła się w 2005 r. do IJberg, dzielnicy na wschodnim skraju Amsterdamu, zaczęła pisać o tym bloga. IJburg to ciekawe miejsce, ciekawostka architektoniczna, zbudowana na środku jeziora – częściowo na odwodnionym gruncie, a częściowo na wodzie. Blog Xandry wciąż działa, ale jej ciekawość ustąpiła miejsca frustracji: teraz pisze tylko o tym, jak nieprzyjemnie mieszka się jej obok muzułmańskich imigrantów.

- Kiedyś głosowałam na Partię Pracy – mówi Lammers. – Byłam dość poprawna politycznie. Ale już nie jestem – stwierdza. Jest zdecydowaną zwolenniczką Geerta Wildera i jego antyimigranckiej i antyislamskiej partii politycznej PVV. Jest też postacią w wydanej niedawno książce pt. „Gniew” nacjonalistycznego pisarza Joosta Niemoellera. Gniew, który napędza kampanię Wildera jest w Holandii prawdziwy i namacalny, ale – tak jak gniew wyborców Donalda Trumpa w USA – zakorzeniony w fakcie istnienia równoległych światów w społeczeństwie, w którym starania o społeczną i kulturową integrację natknęły się na poważne przeszkody.

Rzeczywistość Xandry Lammers jest surowa. Jest właścicielką biura tłumaczeń i rodowitą mieszkanką Amsterdamu, którą rosnące ceny nieruchomości zmusiły do wyprowadzki poza centrum miasta. Mówi, że kiedy kupowała z mężem mieszkanie na wodzie w IJburg, agent nieruchomości nie powiedział jej, że dzielnica stanie się sceną tego, co Lammers nazywa „eksperymentem społecznym” – umieszczania ludzi z klasy średniej będących właścicielami mieszkań oraz najemców mieszkań socjalnych w jednym innowacyjnym kompleksie miejskim. IJburg na samym początku miał klimat wioski: ludzie z podobnego środowiska kupowali tam mieszkania, żeby pozostać w Amsterdamie i po krótkim czasie wszyscy się znali. Ale potem zaczęli się wprowadzać imigranci przenoszeni tam z przedmieść, gdzie tanie budynki, w których mieszkali, zostały zburzone. Okazało się, że 30 proc. mieszkań w IJburg było zarezerwowanych dla najemców socjalnych.

– W niektórych budynkach musimy z nimi dzielić ogród, w innych windę – narzeka Lammers. – Ludzie zaczęli doświadczać negatywnych rzeczy: zadrapane samochody, zasikane windy. Teraz na mojej ulicy jest meczet, i to radykalny – mówi. (Strona meczetu na Facebooku, usunięta po zgłoszeniach mieszkańców, zawierała odniesienia do radykalnego kaznodziei oraz do Bractwa Muzułmańskiego, organizację uznawaną przez niektóre państwa za terrorystyczną.)

Reklama

Niektórzy z imigrantów mieszkających w sąsiedztwie Lammers dowiedzieli się o tym, co pisze na blogu. Młodzież z Maroka zaczęła ją podobno wyzywać na ulicy. Według władz Amsterdamu IJburg ma jeden z najwyższych w mieście wskaźników przestępczości wśród młodzieży. Imigranci mieszkający tam mają jedne z najniższych w Amsterdamie wyników na holenderskiej skali integracji.

>>> Czytaj też: Jak będzie wyglądać amerykański budżet? Los dolara w rękach Trumpa

Niemoeller twierdzi, że opisywany przez niego gniew jest związany z poczuciem wysiedlenia. Klasa średnia w Amsterdamie nie może już sobie pozwolić na życie w centrum miasta z powodu gentryfikacji i rosnącego napływu turystów, ale tańsze osiedla do których się przeprowadzili w szybkim tempie zapełniają się rodzinami z Turcji, Maroka, Suriname czy Antyli Holenderskich. – Zmienia się atmosfera na ulicach i ludzie mają poczucie, że już tu nie pasują. Ale nie mają gdzie się przenieść – mówi. Lammers nie stać na to, żeby zmienić mieszkanie i pozostać w Amsterdamie, gdzie działa jej firma.

Wilders stał się przeciwnikiem imigracji częściowo dlatego, że doświadczył podobnych zmian w swojej własnej dzielnicy. W latach 80 i 90 mieszkał w Kanaleneiland, dzielnicy Utrechtu, która w tym czasie zmieniła się z prawie całkowicie białej w międzynarodową, a następnie w większości muzułmańską. Wilders w swoich wystąpieniach twierdził, że kilka razy zdarzyło się, że został napadnięty i musiał uciekać. Zmianami obwiniał naturę islamu. Dla niego i jego zwolenników meczety to „pałace nienawiści”, a północnoafrykańscy złodzieje to „uliczni terroryści”.

Choć Wilders twierdzi, że imigranci rządzą na ulicach, to oni sami nie mają takiego poczucia. Murat, mechanik samochodowy, który sprowadził się do Holandii z Turcji 30 lat temu, mieszka w mieście Almere, zbudowanym od podstaw w latach 80 na osuszonym bagnie na wschód od Amsterdamu. Almere jest różnorodne etnicznie – populacja imigrantów stanowi około 30 proc. PVV Wildersa jest tam największą partią w radzie miasta.

- Gdybym spróbował napisać książkę o tym, ile razy policja zatrzymała mnie na ulicy bez powodu, tylko dlatego, że mam ciemne włosy, albo zatrzymała mój samochód mimo że nic nie zrobiłem, to miałaby taką grubość – mówi, rozstawiając dłonie na jakieś 30 centymetrów. – Gdybym mógł zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, przeprowadziłbym się z powrotem do Turcji, ale tu nie mogę na to liczyć – narzeka. Według Murata jego tureckie nazwisko uniemożliwia mu znalezienie lepiej płatnej pracy, co zgadza się z wynikami przeprowadzonego w zeszłym roku badania: holenderski think-tank wysłał do pracodawców identyczne CV pod różnymi nazwiskami i odkrył, że prawdopodobieństwo zaproszenia na rozmowę o pracę jest prawie dwa razy wyższe dla rodowitego Holendra niż dla imigranta z Maroka.

Jest jeszcze trzecia perspektywa – „lewicowej elity”, którą Wilders uwielbia potępiać. Rob Wijnberg, założyciel strony z dziennikarskimi materiałami śledczymi De Correspondent, pisał wiele felietonów skierowanych do wyborców Wildersa, w których poszukiwał on wspólnego gruntu. Kiedy zapytałem go o muzułmanów w jego dzielnicy – a ponoć jest ich tam wielu – wzruszył ramionami. – To po prostu moi sąsiedzi – stwierdził.

>>> Polecamy: Jaki wpływ ma napływ uchodźców na zatrudnienie i przestępczość w Niemczech? Okazuje się, że prawie żaden

Na potwierdzenie tego poglądu też są fakty. Holandia to bardzo bezpieczny kraj. Proporcjonalna liczba gwałtów jest o dwie trzecie niższa niż w USA, a morderstw – o cztery piąte. Amsterdam jest bezpieczny nawet według kryteriów europejskich. Spacerowałem po IJburg po zmroku i nie spotkałem gangów nastoletnich Marokańczyków. Ulice były czyste i w większości puste. W Utrechcie chodziłem po Kanaleneiland. Dzieci bawiące się na boisku przy szkole Anne Frank były ciemnoskóre, a turecki meczet obok centrum handlowego nie miał minaretu. Czułem się dobrze i bezpiecznie.

Problem stanowi połączenie tych sprzecznych – i częściowo uzasadnionych – poglądów. Jest to szczególnie trudne w Holandii, gdzie społeczeństwo od dawna jest podzielone, a osoby o różnych wyznaniach i pochodzące z różnych środowisk nigdy się nie mieszały. Małżeństwa pomiędzy katolikami i protestantami były zabronione, ale ogólne podejście było tolerancyjne – Wijnberg nazywa to „liberalizmem z apatii”.

Częściowo z powodu tego tradycyjnego podejścia imigranci, którzy przyjechali do Holandii w latach 50, żeby odbudować kraj po II wojnie światowej i ponownie uruchomić przemysł, stworzyli po prostu kolejną oddzielną grupę. Holendrom szczególnie łatwo było ich tolerować, ponieważ rząd obiecywał odesłać ich z powrotem, kiedy skończą pracę. Do tego oczywiście nigdy nie doszło – tak jak i do integracji.

- Holandia to posegregowane społeczeństwo – mówi Wijnberg. – Nie chodzi tylko o czarnych i białych, ale też o lepiej i gorzej wykształconych. Ponieważ nie ma kościołów, szkół ani nawet pubów, do których chodziliby razem, jedynym miejscem, gdzie mogą się na siebie natknąć osoby z różnych grup to chyba mecz piłki nożnej – stwierdza.

Tak jak w Stanach, zwolennicy Wildersa i ich lewicowy przeciwnicy czytają różne gazety i oglądają różne kanały w telewizji. Idea integracji nie polega na łączeniu dwóch stron, ale raczej na zmuszaniu jednej, żeby zaakceptowała poglądy drugiej.

Wyborcy Wildersa mówią imigrantom, żeby przyjmowali kulturę kraju, w którym przebywają – co w przypadku Holandii zawiera między innymi małżeństwa homoseksualne, powszechnie dostępną aborcję oraz eutanazję – albo się wyprowadzali. Imigranci mówią mało, ale zamknęli lokalny pub i zastąpili tradycyjnego rzeźnika takim, który jest zgodny z zasadami halal. Lewicowcy chcą, żeby zwolennicy Wildersa byli mniej ksenofobiczni i akceptowali inne kultury – tak jak oni. – Jesteśmy nietolerancyjni względem ludzi, którzy nie tolerują naszej tolerancyjności – stwierdził kiedyś historyk Hubert Smeets.

Ponieważ mówimy o Holandii, kraju handlowym, który jest dumny z tego, że zawsze umie znaleźć kompromis, prawdopodobnie w końcu zostanie on osiągnięty. Chociaż Wilders prawdopodobnie nie będzie rządzić po marcowych wyborach, ponieważ żadna duża partia nie chce wchodzić w koalicję z PVV, Niemoeller spodziewa się, że spowoduje on zmianę w narodowym konsensusie. – Doświadczamy tu prawie że magicznych zmian – mówi. – Nasze elity przyjęły liberalną mentalność z lat 60 w czasie jednego lata. W czasie jednego lata przeszliśmy z odrzucania eutanazji do jej akceptacji i nikt nie wiedział, dlaczego to się stało. Więc może w podobny sposób stwierdzimy, że islam jest dużym problemem – zastanawia się.

Konsensus już się zmienia: Holandia w ostatnich latach zwiększyła restrykcyjność swojej polityki imigracyjnej, utrudniając łączenie rodzin, karząc za nielegalny pobyt i utrudniając osiągnięcie podwójnego obywatelstwa. Jeśli Wilders zdobędzie więcej przedstawicieli w parlamencie, można się spodziewać kolejnych ograniczeń. Lammers nie oczekuje, że zgodnie z obietnicami zdelegalizuje on wszystkie meczety, ale ma nadzieję, że uda mu się zmniejszyć przestępczość imigrantów. Żeby przesunąć wahadło z powrotem na liberalną stronę, siły lewicowe i centrowe musiałyby przedstawić własny plan jednoczący, a do tej pory im się to nie udało.

>>> Polecamy: U nas dopiero ma być lepiej, tam jest już dobrze. O emigracji, która nie chce wracać do Polski