Wyobraź sobie, Czytelniku, że chcesz inwestować po 500 zł miesięcznie. Twój cel to uzyskanie konkretnego zysku, np. 100 zł z każdej pięćsetki. Po pół roku powinieneś mieć 3600 zł. Ale masz tylko 1000. Skąd porażka? Możliwości są dwie: albo cel od początku był nierealny, więc trzeba go zmienić, albo przyjąłeś złą strategię inwestycyjną.
W podobnej sytuacji znalazły się banki centralne na świecie. Ich nadrzędnym celem zawsze jest ochrona wartości pieniądza. Dziś powszechnie uważa się, że najlepiej robić to, przyjmując tzw. bezpośredni cel inflacyjny (BCI). Większość banków centralnych prowadzi taką politykę, aby wskaźnik inflacji oscylował wokół poziomu 2 proc. Problem polega na tym, że w rozwiniętych gospodarkach – strefie euro, Stanach Zjednoczonych, Japonii – inflacja już dawno nie osiągnęła tego poziomu. Jeśli więc instytucje na całym świecie nie są w stanie osiągnąć założonych celów, to albo źle się do tego zabrały, albo cel jest nierealny.
Jednak zacznijmy od tego, dlaczego w ogóle banki centralne mają w swoich statutach cel inflacyjny w wysokości 2 proc. Najprostsza odpowiedź brzmi: bo ekonomiści zgadzają się, że wtedy gospodarce wiedzie się najlepiej. Tempo wzrostu gospodarczego jest w sam raz, a płace i ceny rosną powoli, ale stabilnie, co wszystkim uczestnikom obrotu gospodarczego pozwala spokojnie planować przyszłość.

Cztery zamiast dwóch

Reklama
Inflacja w wysokości 2 proc. jest papierkiem lakmusowym optymalnej kondycji gospodarczej. Nie chodzi więc o to, że gospodarce będzie się wiodło dobrze, kiedy wskaźnik przyjmie wartość 2 proc. – jest dokładnie na odwrót: kiedy gospodarce wiedzie się dobrze, to inflacja przyjmuje taką wartość (chociaż sama z siebie też ma dobroczynny wpływ na gospodarkę).
Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej