Niegrzeczny chłopiec internetowej branży znów daje o sobie znać. Marc Andreessen, twórca pierwszej sieciowej przeglądarki Mosaic (później Netscape Navigator), dziś jeden z największych inwestorów z kalifornijskiej Doliny Krzemowej, uwielbia iść pod prąd. Zwłaszcza że ta strategia przynosiła mu zawsze korzyści. Tym razem rzucił wyzwanie branży, publicznie oraz finansowo popierając w trwającej prezydenckiej kampanii wyborczej mormona z Massachusetts, republikanina Mitta Romneya. W internecie zawrzało, bo „przecież powinien wesprzeć demokratę”.
Cała sytuacja z politycznym wyborem Marca Andreessena przypomina historię, którą Spike Lee opowiedział w filmie „Autobus”. Grupa czarnych Amerykanów wyrusza z Los Angeles, by wziąć udział w Marszu Miliona Czarnych Mężczyzn, wiecu zorganizowanym w 1995 roku w Waszyngtonie przez kontrowersyjnego lidera Narodu Islamu Louisa Farrakhana. W drodze opowiadają o życiowych wyborach, błędach i sukcesach. W jednym z moteli przy międzystanowej autostradzie spotykają nietypowego Afroamerykanina – dobrze ubranego, palącego cygara, bogatego właściciela dobrze prosperującej firmy. Ten decyduje się do nich dołączyć. W autobusie rozmowa schodzi na politykę – okazuje się, że nowy nie popiera Demokratów tak jak jego towarzysze podróży, a głosuje na Republikanów, bo ci zachęcają ludzi do brania losu we własne ręce. Już to budzi zdziwienie oraz wrogość współpasażerów. Gdy zwolennik Republikanów rzuca żart: „Co by było, gdyby do Marszu Miliona Czarnych Mężczyzn dołączyło milion czarnych kobiet? Dwa miliony czarnych bez jaj”, wyrzucają go z pojazdu.

Demokraci mnie nie wzruszają

Podobnie, czyli z niedowierzaniem i oburzeniem, zareagowała społeczność internetowa na wieść o tym, że Andreessen przelał 50 tys. dol. na konto komitetu wyborczego (PAC – Political Action Committee) republikanina Mitta Romneya, który opowiada się m.in. za ograniczeniem wydatków budżetu federalnego na programy społeczne, zdrowotne i emerytalne oraz za zmniejszeniem podatków dla najbogatszych. Mormon z Massachusetts, mimo słów, że nie „zamierza przejmować się losem najbiedniejszych”, na razie wygrywa w republikańskich prawyborach i wszystko wskazuje na to, że będzie rywalem Baracka Obamy w walce o Biały Dom.
Reklama
Marc Andreessen nic sobie jednak nie robi ze słów krytyki i zarzutów „o zdradę ideałów”, które stawiają mu internauci. Ci twierdzą, że Kalifornia, miejsce narodzin ruchu hippisów, zagłębie nowych technologii oraz oaza swobodnego internetu, zawsze wspierała Demokratów, a nie ich politycznych przeciwników (choć zdarzył się jej krótki romans z Arnoldem Schwarzeneggerem jako gubernatorem, z opłakanym zresztą skutkiem – stan jest bankrutem) i powiązanego z nimi „starego” przemysłu naftowego oraz zbrojeniowego. I podają przykłady: prezes koncernu filmowo-rozrywkowego Dreamworks Jeffrey Katzenberg przelał na konto PAC Obamy aż 2 mln dol., reżyser Stephen Spielberg – 100 tys. dol., twórca serialu „Zagubieni” J.J. Abrams – 50 tys. dol. – Cóż, a mnie Demokraci nigdy nie wzruszali – zbywa pytania o swój polityczny wybór 40-letni Andreessen.
Zawsze lubił chodzić własnymi ścieżkami, tak było choćby ze studiami. Rodzicom nie bardzo przypadł do gustu jego wybór, ale Andreessen zdecydował, że zostanie informatykiem. Dopiął swego, choć wówczas nie przypuszczał, że dzięki uporowi na stałe zapisze się w historii internetu, a na dodatek zostanie milionerem.
Gdy zgłębiał tajniki pierwszych komputerowych języków na University of Illinois, zaczął także zaglądać do uczelnianego National Center for Supercomputing Applications. Tam zetknął się z raczkującym wtedy internetem. Wówczas była to sieć dla wybrańców: nie wystarczało mieć komputer, trzeba było jeszcze znać tekstowe komendy, dzięki którym można było w sieci surfować (słowo na wyrost – przy ówczesnych prędkościach transmisji danych mowa powinna być raczej o cierpliwym oczekiwaniu przed ekranem na efekt własnych działań). Wykazał się na tyle dużym talentem, że kierownik NCSA uczynił go szefem zespołu mającego stworzyć graficzny interfejs umożliwiający łatwe korzystanie z internetu, czyli innymi słowy przeglądarkę. W ciągu kilku miesięcy Andreessen uporał się z wyzwaniem i już pod koniec 1992 roku zademonstrował program o nazwie Mosaic. Uczelnia pokazała go po kilku miesiącach. Rok 1993 to przełomowa data w historii sieci – dostęp do internetu zyskali wszyscy. Potwierdza to specjalna pamiątkowa tablica stojąca koło gmachu NCSA.
Wtedy Andreessen przeniósł się do Kalifornii – tam po namowie znajomego założył własną firmę Mosaic Communications Corporation, która miała jego wynalazek przekuć w sukces komercyjny. Zanim jednak podbił rynek, poszedł na rękę Alma Mater i zmienił nazwę przedsiębiorstwa na Netscape Communications, a przeglądarki na Netscape Navigator. Już rok później nowa komercyjna wersja programu pojawiła się na rynku. I tu Andreessen po raz pierwszy poszedł pod prąd: do domowego użytku można ją było mieć za darmo. Gdy zyskała popularność, a internauci już nie potrafili się bez niej obejść, zmienił nagle strategię: kazał sobie płacić za NN. Były to złote czasy Marca Andressena. W wieku 23 lat został milionerem (a na jego rachunku bankowym przybyły kolejne zera po wprowadzeniu firmy na giełdę) oraz trafił na okładki największych i najbardziej renomowanych amerykańskich magazynów.
Padł jednak ofiarą własnego zadufania, bo zlekceważył potęgę Microsoftu, który wygrał tzw. pierwszą wojnę przeglądarek.
Bill Gates początkowo całkowicie zignorował internet. Gdy zorientował się, jak wielką potęgą staje się nowe medium, uruchomił wszystkie siły i środki, byle tylko pokonać Netscape. Microsoft kupił od University of Illinois kod źródłowy przeglądarki Mosaic i na jego bazie stworzył własną: Internet Explorer. Produkt ustępujący konkurencji, ale mający jedną zaletę: można go było mieć za darmo. Poza tym uczynił go integralną częścią systemu operacyjnego Windows – instalując go, od razu miało się też przeglądarkę Microsoftu. Mało kto sięgał po produkt konkurencji. Netscape broniło się, wypuszczając kolejne wersje własnego programu, ale i tu w końcu zadziałało znane w ekonomii prawo: tani produkt, nawet jeśli jest gorszy (w tym wypadku nawet darmowy), wypiera lepszy, ale droższy. Firma traciła powoli udziały w rynku, w końcu została przejęta przez AOL, a ten uśmiercił cały projekt.

Magia nazwiska wciąż działa

Porażka w starciu z Microsoftem (który właśnie na własne życzenie przygrywa drugą wojnę przeglądarek, bo przez lata nie był w stanie pozbawić Internet Explorera błę
dów, dziur umożliwiających włamanie do komputera i wad) nie oznaczała końca kariery komputerowego geeka. Odnalazł w sobie nowe powołanie – stał się inwestorem finansowym.
– Był legendą, niemal bogiem Doliny Krzemowej, więc każda początkująca firma chciała mieć go we władzach. Już sama jego obecność przyciągała kapitał, banki chętniej udzielały kredytów. Trzeba też przyznać, że Andreessen potrafił postawić na tych, którzy są skazani na sukces. Zasiadał więc w radach nadzorczych takich gwiazd dzisiejszego internetu, jak Digg, Twitter czy Facebook (po wejściu tego ostatniego na giełdę na jego konto wpłyną dziesiątki nowych milionów – red.) – mówi „DGP” John Idle z portalu RedOrbit.com. Niejako po drodze zakładał kolejne firmy, które potem odsprzedawał – np. Hewlett-Packard kupił od niego serwis Opsware za 1,6 mld dol.
W końcu uznał, że czas zostać grubą biznesową rybą, choć nie krwiożerczym rekinem. Wraz z Benem Horowitzem założył w 2009 roku fundusz inwestycyjny, który skupia się na pomaganiu młodym biznesmenom początkującym w branży IT. Mechanizm działania jest prosty. Znaczącą część zgromadzonych środków – ok. 300 mln dol. – zainwestowali w przedsiębiorstwa powiązane z siecią, co do których mieli pewność, że sobie poradzą (np. Zynga, Groupon). Zyski z ich działalności, jak przystało na prawdziwych aniołów biznesu, przekazują małym firmom na rozruch, w zamian za część udziałów. Jeśli nowy projekt się przyjmie i zacznie zarabiać – nie tylko zwrócą się im poniesione nakłady, ale też zarobią na sprzedaży akcji.
Magia jego nazwiska cały czas działa. Andreessen prowadzi już trzeci fundusz – o wartości aż 1,5 mld dol., a chętnych do powierzenia mu oszczędności jest tak wielu, że rozważa stworzenie kolejnego. Ludzie napływają, mimo jego ostatnich deklaracji politycznych. Biznes to biznes.
Andreessen był niemal bogiem Doliny Krzemowej, więc każda początkująca firma chciała mieć go w swoich władzach. Już sama jego obecność przyciągała kapitał. A on stawiał na tych, którzy są skazani na sukces: Facebooka, Twittera czy Digga