Wbrew ustaleniom kolejnych szczytów gospodarczych i głośnym zapowiedziom walki z protekcjonizmem, ten wciąż rośnie w siłę. O ile w czasie Wielkiej Depresji z lat 30. zamykano granice dla zagranicznych towarów, podnosząc cła, tym razem chroni się własny rynek przed konkurencją z zagranicy po cichu, wywierając „na firmy presję moralną”. Zabranie nam przez Włochów produkcji Fiata Panda to tylko wierzchołek góry lodowej.
– Protekcjonizm jest jak narkotyk, który na chwilę poprawia nastrój, lecz później wpędza w depresję – zauważył w kwietniu brazylijski prezydent Luiz Inacio Lula da Silva, były związkowiec i były zwolennik protekcjonizmu. Niestety, i o narkotykach wszyscy wiedzą, że są szkodliwe, ale liczba ich amatorów nie maleje, a w trudnych czasach – lawinowo rośnie.
W czasie obecnego, najgorszego od 80 lat kryzysu, zastosowano już łącznie 650 środków chroniących własny rynek, a liczba takich działań rośnie z kwartału na kwartał – twierdzi śledząca wszelkie objawy protekcjonizmu organizacja Centre for Economic Policy Research. Dzieje się tak, mimo że 15 listopada 2008 r. na kluczowym szczycie G20 światowe potęgi zobowiązały się do unikania protekcjonizmu jak ognia.
Zwalniając tysiące pracowników czy obcinając pensje w sektorze publicznym, rządy muszą się wykazać dbałością o interesy własnej gospodarki. Choć nie zawsze rozumieją ją właściwie. Zdaniem Wandy Dugiel z Katedry Integracji Europejskiej warszawskiej SGH średnio co drugi dzień ogłasza się na świecie nowe środki zakłócające handel i chroniące własny rynek. Do najczęściej stosowanych należą pakiety pomocy finansowej, subsydia eksportowe, postępowania antydumpingowe, cła wyrównawcze oraz podwyżki taryf celnych. A może być jeszcze gorzej. – Jeśli kryzys wróci, to ze zdwojoną siłą powróci protekcjonizm – mówi Robert Gwiazdowski z Centrum Adama Smitha.
Reklama

Protekcjonizm co drugi dzień

Przed widmem totalnego protekcjonizmu świat stanął w końcu 2008 r. po bankructwie Lehman Brothers, w czasie najostrzejszej fazy kryzysu, kiedy rządy w popłochu musiały ratować zwłaszcza sektor finansowy. USA wydały blisko 550 mld dol. na wykup toksycznych aktywów i przejmowanie udziałów w zagrożonych bankach. Zastrzegały przy tym, że pomoc nie może być użyta dla ratowania zagranicznych spółek córek. W ubiegłym roku w działaniach protekcyjnych doszło do zmiany lidera wśród biorców. Nowym stał się przemysł motoryzacyjny. Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w Ameryce koncerny samochodowe, głównie GM i Chrysler, otrzymały 17,4 mld dol. pomocy. Europa zresztą nie pozostała pod tym względem w tyle.
Kryzys spowodował, że szybko postępująca liberalizacja handlu stanęła w miejscu. Komisarz ds. handlu Karel De Gucht oskarżył niedawno prezydenta Baracka Obamę o protekcjonizm i zablokowanie ciągnących się od 2001 r. światowych negocjacji w ramach tzw. rundy Doha, której jednym z celów jest ułatwienie krajom biednym dostępu do rynków zachodnich: – Nie wiemy, czego dokładnie chcą Stany Zjednoczone, ale na pewno nie chcą iść naprzód w negocjacjach – powiedział.
Od stycznia 2009 r. Unia wprowadziła np. subsydia eksportowe na masło, sery i mleko w proszku, nie przejmując się zbytnio tym, że jeszcze w 2005 r. zobowiązała się na konferencji ministerialnej w Hongkongu do niestosowania takich instrumentów polityki handlowej. Na świecie zaczęły się mnożyć postępowania antydumpingowe, głównie w krajach rozwiniętych, kończące się nakładaniem ceł. Na przykład USA jesienią ubiegłego roku nałożyły antydumpingowe cła na wart 2,6 mld dol. rocznie import chińskich rur stalowych. Rosja podniosła cła importowe na samochody osobowe i ciężarowe, Indie – na niektóre produkty stalowe, Korea Płd. – na import oleju.
Byłoby znacznie gorzej, gdyby nie uzgodnienia w ramach Światowej Organizacji Handlu (WTO), których przynajmniej na razie państwa starają się nie łamać. Zdaniem Angela Gurrii, szefa OECD, wolny wzrost gospodarczy w połączeniu z wysokim bezrobociem i deficytami budżetowymi stanowi świetną pożywkę dla nastrojów protekcjonistycznych. – Robi się strasznie. Jest zbyt wiele palców gotowych pociągnąć za spust – powiedział niedawno na konferencji w Pekinie.
Politycy i ekonomiści wiedzą już jednak, że chronienie własnego rynku za pomocą barier celnych to broń obosieczna. Sięgnęli po nią Amerykanie w 1930 r., niedługo po rozpoczęciu się Wielkiego Kryzysu. Ustawa Hawley-Smoot Tariff Act przewidywała zwiększenie przez Amerykę ceł na ponad 20 tys. importowanych do USA towarów, z których niektóre wzrosły aż o 100 proc. Kalkulacja była taka: podniesienie ceł powoduje, że krajowe towary stają się bardziej konkurencyjne, a ponieważ wtedy klienci właśnie je wybierają, rośnie produkcja i po kryzysie. Problem w tym, że inne państwa odpowiedziały natychmiast podobnymi krokami, co doprowadziło do wojny handlowej i drastycznego spadku wymiany towarów. W latach 1929 – 1934 światowy handel zmniejszył się o dwie trzecie, pogłębiając Wielką Depresję. Na tej fali Wielkiego Kryzysu wypłynął Adolf Hitler. Załamanie handlu było też olbrzymim bodźcem do poszukiwania samowystarczalności gospodarczej i „przestrzeni życiowej” przez Niemcy i Japonię. To dlatego po wojnie zliberalizowano handel w kolejnych rundach w ramach najpierw organizacji GATT, a potem WTO.
– Należy pamiętać, że ten prawdziwy i nieskoordynowany protekcjonizm rozpoczął się dopiero w drugim i trzecim roku Wielkiego Kryzysu i wtedy doszło do największego załamania w handlu – dodaje Wanda Dugiel z Katedry Integracji Europejskiej warszawskiej SGH. – Właśnie mamy trzeci rok obecnego kryzysu.

Zabrać im tę fabrykę

A jednak można stosować protekcjonizm, nie łamiąc porozumień handlowych lub je tylko naginając. Są na to sposoby. Pierwszy to zmusić własne firmy, by produkowały w kraju macierzystym.
„Jeśli dajemy pieniądze przemysłowi samochodowemu na restrukturyzację, nie chcemy potem słyszeć, że w Czechach otwarto nową fabrykę” – tymi słowami francuski prezydent Nicolas Sarkozy rozpętał burzę na początku ubiegłego roku. Zażądał od francuskich koncernów, by w zamian za 9 mld euro pożyczki przenosiły produkcję z powrotem do Francji. Pomysł ten oburzył zwłaszcza wspomniane Czechy, gdzie znajdują się fabryki Peugeot-Citroen.
Tym razem się nie udało. Czesi umiejętnie sprawę nagłośnili i szczyt Unii Europejskiej w marcu ubiegłego roku ogłoszono wielkim triumfem europejskiej solidarności nad narodowym egoizmem. Poklepując się po plecach, unijni przywódcy obiecywali sobie pogrzebanie jakichkolwiek tendencji protekcjonistycznych, a czeski premier Mirek Topolanek, który wcześniej najmocniej atakował Sarkozy’ego, zastrzegał się: „W Unii nie ma ani jednego przypadku protekcjonizmu”. Linie do produkcji aut pozostały w Czechach.
Skoro okazało się, że nie można z otwartą przyłbicą, teraz działa się po cichu, wywierając na koncerny „presję moralną”. W lutym tego roku Carlos Ghosn, szef Renault, został wezwany przez francuskiego ministra przemysłu, by wytłumaczyć się z doniesień prasowych o tym, że produkcja Renault Clio 4 miałaby się odbywać w fabryce w tureckiej Bursie, a nie we Flins koło Paryża. Kiedy tłumaczył, że we Francji koszty robocizny są zbyt wielkie, usłyszał, iż rząd zastanowi się, czy nie zwiększyć swego udziału w Renault z 15 do 20 czy 25 proc., by uzyskać większy wpływ na koncern. Kierownictwo firmy szybko zapewniło, że przynajmniej część produkcji pochodzić będzie spod Paryża. Wycofało też produkcję modelu Clio ze Słowenii, a auta dostawczego Traffic z Hiszpanii.
Co się udało Czechom, nie udało się Polsce. W grudniu ubiegłego roku naciskane przez włoskich polityków na czele z Silvio Berlusconim kierownictwo Fiata ujawniło plany zabrania fabryce w Tychach produkcji nowego Fiata Panda i przeniesienia jej pod Neapol, co jest krokiem samobójczym dla koncernu, bo podniesie koszty. Chyba że Fiat dostanie za to po cichu pomoc rządową. – Czy widział ktoś, by przenosić produkcję aut na Zachód z Europy Wschodniej? – pytał w wywiadzie dla jednej z włoskich gazet prezes koncernu Sergio Marchionne.
Włochy muszą się jednak liczyć z radykalizującymi się nastrojami społecznymi i żądaniami ochrony miejsc pracy. Kiedy kierownictwo Fiata oponowało, przypomniano mu, że „od drugiej wojny światowej firma otrzymała od państwa równowartość obecnej sumy 500 miliardów euro”.
Możemy się pocieszać, że upiekło się nam przed rokiem, gdy nowy, kanadyjsko-rosyjski inwestor przejmował od GM fabryki Opla w Europie. Warunkiem pożyczki od rządu niemieckiego było utrzymanie miejsc pracy na miejscu. Zagrożony był natomiast zakład w Gliwicach. Na szczęście, niespodziewanie GM zmieniło zdanie, wycofało się z transakcji i kierując się rachunkiem ekonomicznym zwolniło 10 proc. pracowników w Niemczech, zamiast w Polsce.
Najbardziej głośne działania protekcjonistyczne dotyczą fabryk samochodów, bo branża ta zatrudnia w Europie 10 mln osób. Ale zagrożone są nawet słodycze. Były premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown naciskał na amerykański koncern Kraft Food Cadbury, by nie przenosił swojej fabryki z Wysp do Polski.

Specyfikacja pod samolot

Rynek chroni się również, zlecając zamówienia własnym fabrykom. Nie można tego robić wprost, więc trzeba ustawić przetarg. Tak było w przypadku wartego 40 mld dol. kontraktu na dostawę 179 wielkich samolotów cystern amerykańskim siłom powietrznym. Kiedy wygrało konsorcjum zorganizowane przez właściciela europejskiego Airbusa z jego modelem A330, a przegrał Boeing, w USA zapanowała konsternacja. Mówiono o pozbawianiu miejsc pracy amerykańskich pracowników, a jeden z senatorów grzmiał: „Kontrakt dla Airbusa to część europejskiego planu pobudzenia gospodarczego, finansowana przez naszych podatników”. Takie rozstrzygnięcie uznano też za zdradę, bo w końcu chodzi o zastąpienie słynnych maszyn KC-135E, które od czasów prezydenta Johna Kennedy’ego i wojny w Wietnamie były podstawą strategicznej dominacji amerykańskiego lotnictwa na świecie.
W efekcie siły powietrzne ponowiły procedurę, zmieniając w tym roku specyfikacje dla nowego samolotu. Szefowie Airbusa przeżyli szok. Warunki odnośnie zasięgu i pojemności idealnie pasowały do mniejszego boeinga 767, a faktycznie wykluczały większego airbusa A330. Na znak protestu Airbus wycofał się z przetargu, a przedstawiciele rządów Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec oskarżyli Departament Obrony USA o protekcjonizm i zapowiedzieli środki odwetowe. Szczególnie wściekli byli Francuzi. – Szokujący jest fakt, że Waszyngton, który nie przestaje prawić o wolnym handlu i protekcjonizmie, kiedy przychodzi co do czego, kieruje się interesem narodowym – mówi Bernard Carayon, członek komisji finansowej francuskiego parlamentu.
Zdaniem cytowanych przez „Washington Post” francuskich parlamentarzystów to „najbardziej bezczelny przykład długoletnich tradycji Amerykanów w protekcjonizmie”. – Jeśli USA chcą być wiarygodne w swojej walce z protekcjonizmem, nie powinny robić takich rzeczy – grzmiał prezydent Sarkozy w Londynie na wspólnej konferencji prasowej z brytyjskim premierem Gordonem Brownem. I groził retorsjami. Kiedy w 2004 r. Unia uznała się za pokrzywdzoną praktykami Amerykanów, nałożyła karne cła na motocykle Harleya i lalki Barbie.
Przyganiał kocioł garnkowi. Francuzi mają długą tradycję ochrony swego rynku, którą nazywają „patriotyzmem gospodarczym”. Jeszcze przed kryzysem w Unii wybuchła awantura, gdy zablokowali przejęcie swej firmy energetycznej Suez przez Włochów, doprowadzając do jego fuzji z państwowym kolosem w dziedzinie produkcji gazu – Gaz de France.
Chińczycy uznali takie kombinacje za zbyt skomplikowane. Ich pomysłem na wspieranie eksporterów i walkę z kryzysem jest utrzymywanie sztucznego, zaniżonego kursu własnej waluty. Chińczycy nic sobie nie robią z protestów UE i Ameryki. – Unia napotyka partnerów, którzy nie chcą uszanować reguł w zakresie ochrony środowiska, klimatu, wolności handlu i dzięki temu zyskują na konkurencyjności. Jak z nimi postępować? To jeden z trudniejszych problemów, przed którymi stoimy – przyznaje Janusz Lewandowski, unijny komisarz ds. budżetu.
Doszło do tego, że amerykański noblista Paul Krugmann zaczął postulować wprowadzenie ceł na produkty chińskie w wysokości 25 proc. Niedawno grupa amerykańskich senatorów przedstawiła projekt ustawy, która zrównywałaby „manipulacje” walutowe z subsydiowaniem eksportu i uprawniałaby rząd do podjęcia w obu przypadkach surowych retorsji. Tyle że USA nie mogą sobie pozwolić na wojnę handlową w sytuacji, gdy głównym nabywcą ich papierów dłużnych – dzięki którym jeszcze nie zbankrutowały – są Chińczycy. Obie strony szachują się więc wzajemnie.

Nacjonalizm zakupowy

Dr Mieczysław Szostak z Kolegium Gospodarki Światowej SGH ostrzega przed wzrostem także innych działań protekcjonistycznych o charakterze ukrytym, w których do tej pory mistrzami byli Azjaci. Chodzi o specyfikacje w przetargach, mnożenie wymogów sanitarnych, zezwoleń, na które trzeba czekać miesiącami, oraz o ukryte subsydia. Z takimi działaniami ciężko walczyć, podobnie jak trudno wykryć dumping w produkcji statków przez Koreę czy Japonię. W przypadku koreańskich czeboli, zamiast bezpośrednio stocznie, dotację mogą dostać należące do tego samego właściciela huta, bank, ubezpieczyciel czy któraś z fabryk dostarczających części.
Oryginalny pomysł ochrony własnego rynku bez łamania porozumień celnych wprowadziła w życie Indonezja, ograniczając liczbę portów obsługujących przywóz towarów tylko do pięciu, co znacznie podniosło koszty importerów.
Najlepiej jednak skłonić obywateli, by kupowali lokalne towary. W pakietach ratunkowych poszczególne kraje, pierwotnie wprowadzały nawet zapisy, które można streścić w haśle „kupuj krajowe”. Prezydent Barack Obama chciał, by przy projektach inwestycyjnych wykorzystywano wyłącznie amerykańską stal i inne produkty „made in USA”. Z takich pomysłów szybko się jednak wycofywano w obawie o restrykcyjne posunięcia partnerów handlowych. A w Europie to nielegalne. W 1984 r. Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu stwierdził, że kraje członkowskie UE nie mogą namawiać wprost do kupowania towarów tylko dlatego, że zostały one wyprodukowane w danym kraju.
Akcje w stylu „buy american” wciąż są jednak przeprowadzane. Tyle że nie przez rządy, a prywatne firmy. W Polsce w lutym ubiegłego roku ruszyła akcja pod hasłem „Bądźmy dumni z polskich produktów”. Zorganizowała ją agencja reklamowa Demo Effective Launching z fundacją Dajesz Pracę PL. – W Polsce o zakupie decyduje głównie cena, tylko 5 – 10 proc. klientów zwraca uwagę na pochodzenie towaru. Na Zachodzie jest to 60 – 70 proc. – mówi inicjator akcji Jacek Sadowski. – Jednak świadomość konsumentów rośnie. Teraz polskie towary wybierają przeważnie ludzie wykształceni, młodzi i zamożni. Czy takie działania mogą wspomóc krajowych producentów? Kiedy w 1975 r. rząd Irlandii rozpoczął akcję „Kupuj irlandzkie”, chcąc poprawić sytuację kulejącej gospodarki, nie przyniosła ona specjalnych efektów. Gospodarkę Zielonej Wyspy pociągnął dopiero napływ inwestycji zagranicznych w latach 80.
Namawianie do kupowania rodzimych produktów nie jest potrzebne, jeżeli obywatele są przekonani, że krajowe produkty są najlepsze. Tzw. etnocentryzm konsumencki jest szczególnie silnie zakorzeniony np. w Japonii. Kiedy kilka lat temu rząd był zmuszony sprowadzić ryż z Chin, musiał ogłaszać w telewizji, że nie jest trujący i nie trzeba dodawać węgla, by go uzdatnić. A i tak nie chciano go kupować, a po zaufany krajowy ustawiały się kolejki.
To protekcjonizm idealny, bo bez narażania się na protesty innych krajów i bez konieczności organizowania zmasowanych kampanii. Jednak ma swoją cenę. Za swój ryż Japończycy płacą sześć razy więcej niż mieszkańcy innych państw.
Protekcjonizm jest stary jak świat
● W starożytnym Rzymie senator Katon każdą swoją wypowiedź w Senacie kończył słowami: ceterum censeo Carthaginem esse delendam, czyli „Poza tym uważam, że Kartagina musi zostać zburzona”. Mówił to w interesie rzymskich kupców, dla których handlowa potęga punickiego miasta była nie do przełknięcia. Dlatego Rzym postawił dość oryginalny warunek utrzymania pokoju: mieszkańcy Kartaginy mieli opuścić miasto i zbudować nowe w odległości co najmniej dziesięciu mil od wybrzeża, czyli bez portu. Kiedy go odrzucono, wojska rzymskie zrównały rywala z ziemią.
● W XVII wieku protekcjonizm, pod postacią tzw. merkantylizmu, po raz pierwszy był stosowany na olbrzymią skalę. Idea ta polegała na uprzywilejowywaniu własnych korporacji handlowych, ochronie rynku, kupców i manufaktur. Uznawano, że źródłem bogactwa państwa może być tylko eksport wyrobów gotowych i przewaga eksportu nad importem.
Przykładem tego był akt nawigacyjny lorda Cromwella z 1651 r., w którym zezwolono na przywożenie towarów do Anglii tylko na angielskich statkach i krajów. Uderzało to w dominujących na handlowej mapie Europy Holendrów i wywołało falę ciężkich wojen morskich.
● Wszystko zmieniło się po 1817 r., kiedy to brytyjski ekonomista David Ricardo zaprezentował tzw. teorię przewag komparatywnych. Wynika z niej, iż wszystkie kraje będą bogatsze, jeżeli każdy z nich skoncentruje się na produkcji tego, co mu wychodzi najlepiej i najtaniej, a pozostałe towary sprowadzi z zagranicy. – Modę na wolny handel lansowała Wielka Brytania. Była najsilniejsza i zainteresowana lokowaniem swoich produktów za granicą.
● W końcu XIX wieku nastąpił nawrót do protekcjonizmu. Kolejne kraje wprowadzały taryfy celne, chcąc chronić swój rozwijający się przemysł – tłumaczy Wojciech Morawski, kierownik Katedry Historii Gospodarczej i Społecznej SGH.
Zwraca uwagę, że jednym z powodów wojny secesyjnej w USA były różnice interesów między przemysłową Północą, zainteresowaną ochroną przed towarami brytyjskimi, a rolniczym Południem, które chciało wolnego handlu i dostępu swojej bawełny na rynki europejskie. Ostatecznie wygrała Północ i protekcjonizm.
Era protekcjonizmu i wojen celnych (Polska najpoważniejszą stoczyła w latach 20. z Niemcami) skończyła się wraz z II wojną światową. Źle by było, gdyby teraz wróciła, choćby w sposób ukryty.
ikona lupy />
Kiedyś kraje chroniły własne rynki przed konkurencją z zagranicy ogniem i mieczem. Dziś robią to po cichu, wywierając na firmy moralną presję. Tymczasem protekcjonizm poprawia nastrój tylko na chwilę. Potem wpędza w depresję. Fot. REUTERS/FORUM / DGP