Im głębsze jest załamanie, tym silniejsze będzie odbicie – uważają niektórzy analitycy. Być może ci optymiści mają rację. Ale – kierując się rozsądkiem warto się jednak zastanowić, jak silnej ekspansji można oczekiwać w momencie, gdy skończy się wreszcie to, co najgorsze? Mam problem ze zrozumieniem, jakim sposobem USA i Chiny – przez dwie dekady dwa główne motory wzrostu – mogłyby uniknąć stabilizacji tempa wzrostu na poziomie znacznie niższym niż to, jakim cieszyły się przed kryzysem.
Zacznijmy od USA, epicentrum kryzysu finansowego i nadal najważniejszej gospodarki świata. Nawet przy najlepszym obrocie wydarzeń, amerykański sektor finansowy wyjdzie z kryzysu mniejszy i podlegający ściślejszym regulacjom. Niektórzy ekonomiści uważają, że nie ma się tym co martwić. W latach 50. i 60. XX wieku system bankowy USA był bardzo mocno regulowany, a mimo to gospodarka amerykańska gwałtownie się rozwijała. Dlaczego nie miałoby tak być ponownie?
Tak wtedy rzeczywiście było, ale we wczesnym okresie powojennym od sektora finansowego nie oczekiwano wspierania gospodarki, która byłaby tak zróżnicowana i skomplikowana, jak obecnie. Jeśli władze zdecydują się cofnąć o kilka dziesięcioleci w zakresie regulacji bankowych, to czy możemy mieć pewność, że nie dokonają również takiego „cofnięcia zegara” odnośnie do dochodów?
Amerykańska konsumpcja, stanowiąca największy pojedynczy czynnik globalnego wzrostu, z pewnością musi się zmniejszyć: przemawiają za tym niższe ceny nieruchomości mieszkalnych, rosnące bezrobocie i malejący majątek funduszy emerytalnych. Po wzroście w okresie boomu konsumpcja odpowiadała w USA ponad 70 proc. produktu krajowego brutto. Po kryzysie jej udział w PKB może spaść do około 60 proc.
Reklama
Poza tym, jakie będą skutki zachodzącej właśnie w USA zmiany politycznej o zasadniczym znaczeniu? Zmęczeni dynamicznym wzrostem wyborcy oczekują teraz zwrócenia większej uwagi na problemy środowiska, na kwestie opieki zdrowotnej i na nierówności dochodowe. Ale osiągnięcie tych godnych pochwały celów będzie kosztowne, a w dodatku następuje w momencie, gdy przeciwdziałanie kryzysowi finansowemu wpędziło USA w gigantyczny deficyt budżetowy. Wyższe podatki oraz bardziej rygorystyczne regulacje finansowe z pewnością nie będą korzystne dla wzrostu.
Tak naprawdę jest sporo możliwości bardziej efektywnego wydawania rządowych pieniędzy, zwłaszcza jeśli chodzi o szkolnictwo i ochronę zdrowia. Czy jednak te oszczędności wystarczyłyby na zrównoważenie obciążeń, wynikających ze znacznie większych wydatków ogólnych? Mam nadzieję, że tak; poza tym po porażającej niesprawności ekipy Busha-Cheneya administracja Obamy stanowi powiew świeżego powietrza. Jednak na całym świecie rządy są zawsze przekonane, że ekspansję działalności będą w stanie sfinansować jednoczesnym wzrostem efektywności, no a to marzenie zwykle okazuje się chimerą.
Również w Chinach tempo wzrostu musi w dłuższym okresie zwolnić. Nawet przed kryzysem finansowym było jasne, że Chiny nie mogą bez końca utrzymywać się na ścieżce wzrostu, którego tempo wynosi rocznie 10 proc. albo i więcej. Narastają problemy dotyczące środowiska naturalnego i zaopatrzenia w wodę. Dawno też stawało się coraz bardziej oczywiste, że jeśli Chiny nadal będą się rozwijać szybciej niż niemal wszyscy inni, to możliwości importowe świata nie nadążą za chińską machiną eksportową, a i tolerancja dla niej osłabnie. Chiny stawały się za wielkie.
Na skutek kryzysu finansowego konieczne dla chińskiej gospodarki przestawienie się na większą rolę konsumpcji krajowej staje się pilniejsze niż kiedykolwiek. To prawda, że gdy doszło do załamania eksportu, rządowi udaje się podtrzymywać wzrost za pomocą ogromnych wydatków oraz ekspansji kredytowej. Jednak ta strategia, choć niezbędna, grozi naruszeniem delikatnej równowagi między ekspansją sektora prywatnego i publicznego, tymczasem właśnie ta równowaga stanowiła podporę dotychczasowego rozwoju Chin. Rosnąca rola rządu i kurcząca się rola sektora prywatnego prawie na pewno zapowiadają zwolnienie tempa wzrostu pod koniec tej dekady.
Wyzwania stoją również przed Europą i nie wynikają one jedynie z faktu, że wśród głównych ośrodków gospodarczych świata załamanie jest akurat najgłębsze, a rząd niemiecki ostrzega, że PKB może w 2009 roku zmaleć o 6 proc., co brzmi wręcz surrealistycznie. Utrzymujący się kryzys finansowy prawie na pewno spowolni też integrację z Unią krajów Europy Środkowej i Wschodniej, której młoda ludność jest najsilniejszym dziś i najbardziej dynamicznym czynnikiem wzrostu w Europie.
Nie we wszystkich regionach musi dojść w nadchodzącej dekadzie do zwolnienia tempa ekspansji gospodarczej. Zakładając, że w krajach, takich jak Brazylia, Indie, RPA i Rosja reformy będą kontynuowane, można przyjąć, że państwa rozwijające się wypełnią część luki wzrostu po krajach uprzemysłowionych. Wedle jednak wszelkiego prawdopodobieństwa, oceny globalnego trendu wzrostowego – który Międzynarodowy Fundusz Walutowy latami musiał korygować w górę – zaczną być korygowane w dół.
Nawet gdy kryzys minie, globalne tempo wzrostu przez jakiś czas będzie niemal na pewno wolniejsze niż w okresie przedkryzysowego boomu. Ta zmiana może się okazać korzystna dla środowiska naturalnego, dla osiągnięcia bardziej wyrównanych dochodów, a także dla stabilności wzrostu. Mają rację rządy, które troszczą się nie tylko o tempo wzrostu gospodarczego, ale i o jego jakość. Jeśli natomiast chodzi o wpływy z podatków oraz o perspektywy zysków, to zarówno inwestorzy, jak i politycy muszą przestawić się na nową normę, czyli przeciętnie niższe tempo wzrostu.
Specjalnie dla Gazety Prawnej w porozumieniu z Project Syndicate ©Project Syndicate, 2009 www.project-syndicate.org