Światowy kryzys zastał polską gospodarkę w okresie prosperity, po rekordowym 2007 r. gdy PKB wzrósł o 6,8 proc. Niestety, finanse publiczne już wtedy były w trudnej sytuacji. Dlatego jedną z pierwszych rzeczy, jaka przeprowadził minister finansów była korekta ustawy budżetowej na 2008 rok i zmniejszenie o 1,5 mld zł deficytu budżetowego. Wprawdzie kwota nie była duża, ale sygnał na rynki poszedł: nowa ekipa nie będzie patrzyła obojętnie na wzrost deficytu.
Rok 2008 też udało się zakończyć z dobrym wynikiem – wzrost gospodarczy sięgnął 5 proc. Rząd był na tyle pewny swego, że podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy Donald Tusk we wrześniu 2008 roku zapowiedział wprowadzenie w Polsce euro już w 2012 r. Jednak kilka dni później upadł Lehman Brothers, a przez świat zaczął się toczyć walec kryzysu.

Skaczący złoty

Największą polską ofiarą turbulencji był złoty. Jeszcze we wrześniu euro można było kupić za 3,30 zł, dolara za 2,30 zł, a ulubioną walutę kredytobiorców – franka szwajcarskiego – za 2,10 zł. Pół roku później frank kosztował tyle, co wcześniej euro, a euro dwa razy tyle ile jeszcze we wrześniu dolar.
Reklama
Ekonomiści nie mają jednak wątpliwości, że wahający się kurs złotego okazał się jednym z amortyzatorów skutków kryzysu w Polsce. W tym samym czasie do euro wchodziła Słowacja i w pierwszym okresie unijna waluta zwiększyła tam efekty recesji. Natomiast słabnąca polska waluta ułatwiła naszym eksporterom utrzymanie zagranicznych przyczółków, a potem ich odbudowę.
Oczywiście, kij miał dwa końce. Wiele firm straciło fortunę na opcjach walutowych. Najbardziej dotknięte były te przedsiębiorstwa, które na walutach grały jak w kasynie, w dodatku często w kilku bankach na raz. Do tego, gdy złoty pikował pojawiała się obawa, że za chwilę drastycznie wzrosną koszty obsługi długu, co mogłoby dalej osłabić złotego i – w konsekwencji – kryzys mógłby uderzyć w Polskę z całą siłą.
Rząd robił wszystko, by wykazać, że radzimy sobie lepiej od innych. Wprowadził oszczędności, gdy inne kraje przyjmowały wielkie pakiety stabilizacyjne. Tłumaczył, że w polskim systemie bankowym nie ma toksycznych aktywów, jakie zaraziły inne kraje, a liczba złych kredytów jest minimalna. Wykazywał, że kredyty mieszkaniowe są niezagrożone, bo ze względu na ostrzejsze polskie regulacje banki musiały być bardziej ostrożne niż w innych krajach. W listopadzie 2008 roku włączył się do grona krajów, które razem z Międzynarodowym Funduszem Walutowym stworzyły pakiet ratunkowy dla Islandii. Wszystko po to, żeby udowodnić, że nie ma żadnych racjonalnych powodów, aby uznawać naszą gospodarkę za zagrożoną. Musiał też tłumaczyć, że zgłoszona w maju 2009 r. przez prezydenta Kaczyńskiego propozycja, żeby obniżyć VAT, byłaby gwoździem do trumny polskich finansów publicznych.

Kasa z UE

Podporą w ciężkich czasach okazały się pieniądze z Brukseli. Miliardy euro napędzały budowę dróg, wiaduktów, stadionów. Dzięki temu inwestycje publiczne stały się motorem wzrostu w kolejnych latach. W kryzysowym roku 2009 dostaliśmy 6,5 mld euro, czyli ponad 2 proc PKB.
Jednak operacja wymagała dofinansowania z polskiej strony. W rezultacie coraz szybciej zaczął narastać dług i deficyt. Dotyczyło to zarówno budżetu centralnego, jak i samorządów. Deficyt całego sektora wzrósł w 2009 r. w porównaniu z poprzednim rokiem dwukrotnie, do niebezpiecznego poziomu 7,3 proc. PKB, a współtworzący go deficyt samorządów aż pięciokrotnie – z 0,2 proc. PKB do 1 proc PKB. Natomiast dług publiczny urósł według klasyfikacji unijnej, a więc ze środkami z Krajowego Funduszu Drogowego, z 47 proc. w 2008 roku do 55 proc w zeszłym.

Polacy nie wierzyli w kłopoty

Siłę polskiej gospodarki cały czas budowali przedsiębiorcy i konsumenci. To był kolejny amortyzator zewnętrznych wstrząsów.
Na przekór hiobowym wieściom, Polacy nie przestali kupować, dzięki czemu podczas kryzysu utrzymał się wyraźny popyt wewnętrzny. Z kolei polskie firmy wykazały się wyjątkową elastycznością. – To efekt dawnych czasów. Otoczenie w Polsce nigdy nie było zbyt sprzyjające dla biznesu, firmy musiały nauczyć się dawać sobie radę. Tak było w kryzysie, gdy klient zmieniał oczekiwania, zwłaszcza cenowe; polskie firmy się do tego dostosowywały – mówi Krystyna Starczewska-Krzysztoszek, ekonomistka Lewiatana.
Polskie firmy redukowały zatrudnienie inaczej niż wcześniej: owszem, cięły koszty, ale zwolnienia traktowały jak ostateczność. – Firmy wcześniej poniosły duże nakłady na wykształcenie siły roboczej i niechętnie zwalniały ludzi, bo wiedziały, że w trakcie kryzysu będą musiały opłacić koszty zwolnień, a potem gdy wróci ożywienie znów konkurować o pracowników – mówi Jakub Borowski, główny ekonomista Invest Banku. Na dużą skalę pojawiła się praktyka zmniejszania czasu pracy, obniżania pensji, wykorzystywania urlopów. Działo się to często w wyniku porozumienia ze związkami zawodowymi.
Atutem polskich firm okazała się samowystarczalność finansowa. W przeciwieństwie do firm zachodnich nasz biznes niechętnie korzystał z kredytu. Jak wskazuje Starczewska-Krzysztoszek, nawet w przypadku większych przedsiębiorstw ponad połowa kapitału to środki własne. W przypadku małych i średnich firm, aż 70 proc. w ogóle nie sięga po kredyt. – Nasze firmy są zachowawcze, co oczywiście nie pozwala się im tak szybko rozwijać w czasach dobrej koniunktury, ale gdy wzrost słabnie, staje się to ewidentnie atutem; byliśmy właśnie świadkami tego zjawiska – mówi.
Dlatego kondycja polskich przedsiębiorstw po kryzysie okazała się całkiem dobra. Strategie przyjęte w czasie spowolnienia gospodarki dały efekty: gdy w 2010 roku gospodarka Niemiec zaczęła się dźwigać, polskie firmy były gotowe by wykorzystać szansę mocniejszego wejścia na rynek naszego zachodniego sąsiada. W 2010 roku wyniki finansowe największych 50. firm były najwyższe w historii.

Kolejny test

Kryzys 2009 roku Polska gospodarka zostawiła za sobą, ale to wcale nie znaczy, że nie musi szykować się do kolejnego starcia. Sytuacja jest niestabilna, co widać chociażby po wahaniach cen surowców, a grożące krajom południa UE załamanie finansów z pewnością wpływa źle na złotego.
Zbliżający się kolejny test może być dla wielu naszych firm równie wymagający jak kryzys. Według GUS koszty wzrosły w zeszłym roku o 4,6 proc. a przychody przedsiębiorstw o 5 proc. – Zmniejsza się rentowność firm. Gdyż wobec niskiej skłonności do finansowania z zewnątrz przedsiębiorstwa zmniejszają swoje zasoby, co osłabia ich perspektywy rozwojowe – mówi Starczewska-Krzysztoszek. Elastyczność, jaką firmy wykazały w kryzysie, powinna być ich atutem także teraz.
Zagrożeniem jest też sytuacja finansów publicznych. Obecny blisko 8-proc. deficyt całego sektora powoduje, że gdyby nastąpiło gwałtowne osłabienie złotego obsługa długu mogłaby okazać się nie do udźwignięcia przez budżet, a to oznaczałoby konieczność zastosowania drakońskich cięć. Dlatego finanse publiczne powinny przejść generalny remont. Politycy stoją przed pytaniem czy czas kryzysu, gdy tak wiele zależy od zaufania publicznego – w tym gotowość do wydawania pieniędzy, która uratowała nas przed spadkiem PKB – to jest właściwy czas na takie cięcia.