Jeśli nie będą w stanie pozbyć się etykietki awanturników i zająć się sprawami społecznymi, a nie politycznymi, ich los jest przesądzony.

>>> czytaj też: Gardawski: Polskie związki zawodowe są słabsze i mniej bojowe niż zachodnie

W tracące siły związki zawodowe wstąpił nowy duch. Przez kraje Europy Zachodniej przetacza się fala demonstracji i strajków. W Polsce „Solidarność” wyszła na ulice pod hasłem „Polityka wasza, bieda nasza”. Może to być jednak tylko łabędzi śpiew ruchu związkowego, zwłaszcza w naszym kraju, gdzie związki mają siłę oddziaływania niewspółmiernie dużą do swojej liczebności.

>>> Polecamy: Wysoka pensja, zero kontroli, ochrona przed zwolnieniem. Tak pracuje związkowiec

Reklama
– Na Zachodzie organizacje związkowe stały się rzecznikiem buntu. Podobnie „S” chce być reprezentantem fali niezadowolenia, zdobyć rząd dusz, a inni dołączyliby później już na jej warunkach – ocenia prof. Juliusz Gardawski z SGH. Hasła są podobne. I w Europie Zachodniej, i w Polsce związki chcą, by obciążyć podatkiem transakcje finansowe, obniżyć opodatkowanie najbiedniejszych, podnieść płace czy zlikwidować szarą strefę. O ile jednak „S” zmobilizowała na ostatnie uliczne demonstracje tylko kilkadziesiąt tysięcy osób, zachodnie związki przyciągnęły miliony. Jesienią ubiegłego roku przeciw wydłużeniu wieku emerytalnego z 60 do 62 lat protestowało na ulicach 3 mln Francuzów. Odpowiedzieli na wezwanie ośmiu czołowych francuskich central, w tym dwóch największych – CGT i CFDT.

>>> czytaj również: Siła związkowców: zarabiają nawet 20 tys. zł i mogą wstrzymać pracę wielkich firm

Dlaczego polskie związki nie mają takiej siły rażenia? Przede wszystkim są znacznie słabsze liczebnie niż zachodnie. W Polsce działa ponad 6,3 tys. organizacji, do których należy niecałe 2,5 mln osób. Największe „S” i OPZZ mają po około 700 tys. członków. Żyją resztkami dawnej świetności. Z ubiegłorocznych badań CBOS wynika, że do związków należy 7 proc. Polaków (czyli 15 proc. pracowników najemnych). Tymczasem jeszcze w 1991 r. związkowcem był co piąty rodak. Pod względem uzwiązkowienia jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej. W Skandynawii do takich organizacji należy 80 proc. pracowników.
Wytłumaczenie jest proste. Bezrobocie w ostatnich latach znajdowało się na niskim poziomie, dużo osób wyjechało za granicę, co polepszyło warunki pracy pozostałych. Pracodawcy stali się skłonni do ustępstw, a więc nie było o co walczyć. Wielu osobom związki kojarzyły się z zadymiarzami palącymi opony. Innych zniechęcił ich flirt z polityką i popieranie PiS i SLD przez dwie największe organizacje.
Sami pracownicy uważają zresztą, że w Polsce związki nie są skuteczne. Potwierdzają to dane CBOS. Wynika z nich, że jedna trzecia zatrudnionych z zakładów, w których działają związki, nie dostrzega żadnych efektów ich działalności, a 44 proc. twierdzi, że się starają, ale niewiele im wychodzi. Tylko 14 proc. uważa je za efektywne.
Zdaniem Jana Guza, przewodniczącego OPZZ (jego dewiza to: jak szukacie Guza, to w OPZZ zawsze go znajdziecie) liczba związkowców spadła, bo coraz mniej w Polsce etatów, a coraz więcej umów czasowych, określanych przez związki jako śmieciowe. – Wierzę, że aktywność ludzi się zwiększy. Rosną bowiem wiedza, świadomość i niezadowolenie – mówi. I w Polsce, i w Europie związki tracą swoją pozycję także dlatego, że zmienia się typ gospodarki, znikają wielkie fabryki, bastiony związków, na rzecz małych firm.
Zdaniem Gardawskiego w Polsce nie ma jednak klimatu do protestów: możliwość organizacji masowych strajków jest prawie żadna. Związki straciły zdolność mobilizowania pracowników. Polacy są mniej solidarni, nie mają świadomości proletariackiej, trudniej ich za sobą pociągnąć.
Skąd w takim razie bierze się wrażenie potęgi naszych związków? – Są silne słabością rządzących – mówi Wojciech Warski, przewodniczący konwentu BCC i właściciel firmy informatycznej Softex Data. – Politycy mają fałszywe mniemanie o sile oddziaływania tych organizacji na wyborców i boją się ich jak ognia. Kładą im więc pod nogi czerwony dywan.
Związki korzystają też z sentymentu Polaków przywiązanych do tradycji „Solidarności”.
Z jeszcze większym paradoksem mamy do czynienia we Francji. Tamtejsze związki są potężne, choć zrzeszają tylko 7 proc. pracowników, czyli dwa razy mniej niż u nas. Nad Sekwaną są jednak w stanie zmobilizować milionowe demonstracje, a gdy szef nie chce dać podwyżki lub zwalnia pracowników, aresztują go. Francja jest specyficznym krajem, z silną tradycją protestów społecznych. Liderzy central związkowych zdobywają tam niemal status gwiazd rocka.

Strach pracodawcy

W świecie zachodnim funkcjonują trzy modele związkowe: anglosaski (m.in. Wielka Brytania, USA, Irlandia), gdzie organizacje są silne tylko na poziomie zakładowym, skandynawsko-niemiecki ze związkami koncyliacyjnymi i najbardziej roszczeniowy – śródziemnomorski. Najbardziej zbliżony do naszego jest anglosaski. Między innymi stąd mówi się o Polsce jako koniu trojańskim liberalizmu.
W krajach skandynawskich uzwiązkowienie jest tak wysokie nie tyle z powodu uwielbienia dla organizacji, co z racji innego niż w pozostałych krajach Europy systemu pomocy społecznej. To związki zarządzają świadczeniami na rzecz bezrobotnych. Dostęp do nich mają tylko członkowie organizacji.
Zdaniem prof. Gardawskiego w Polsce można wyróżnić trzy rodzaje związków w zależności od miejsca działania. Pierwszy w firmach, które mają monopol, jak w energetyce czy KGHM, gdzie potęgują one efekt monopolistyczny. Dochodzi tam do patologii i nadmiernych, wybujałych oczekiwań płacowych. Oprócz tego mamy transnarodowe korporacje działające w naszym kraju, gdzie związki są mocno osadzone, koncyliacyjne, a pracodawcy działają fair. Kolejna kategoria to polscy pracodawcy, którzy boją się związków i je zwalczają.
Polski biznesmen kieruje się zasadą: „najlepszym związkiem jestem ja”. W tym duchu wypowiadał się już w latach 90. Mieczysław Wilczek, jeden z pierwszych znaczących przedsiębiorców i minister przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Pytany o związki zawodowe, odpowiadał: – Jeszcze się nie zalęgły, bo sam pilnuję interesu pracowników.
W XXI wieku, gdy działają sądy, inspekcja pracy, wielu przedsiębiorców zastanawia się, jaki jest sens istnienia organizacji związkowych. – W sytuacji gdy mamy formułę prawną „przedstawiciel załogi” w zakładach zatrudniających powyżej 50 osób, nie widzę potrzeby ich działania. Nie ma wątpliwości, że związki zawodowe są anachronizmem. Niech jednak tylko jakiś polityk odważy się to powiedzieć – mówi Wojciech Warski z BCC. Jego zdaniem liderzy związkowi to propagandziści, którzy podburzają załogi przeciw zarządom i interesom spółek oraz ich pracowników, demagodzy żerujący na niewiedzy ekonomicznej i prawnej członków swoich struktur.
Zdesperowani pracodawcy mają tylko jedną możliwość zduszenia niebezpieczeństwa w zarodku. Często zwalniają zakładających związek, zanim ci zdążą go zarejestrować. Potem jest to bardzo trudne. Związkowca praktycznie nie można się pozbyć. Chyba że ma umowę czasową, wtedy można jej nie przedłużyć, jak niedawno zrobiła Biedronka. Dziwnym zbiegiem okoliczności wśród tak potraktowanych osób było aż 50 związkowców. Piotr Duda, przewodniczący Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, napisał nawet w tej sprawie ostry list do przewodniczącego UEFA Michela Platiniego. Biedronka jest jednym ze sponsorów Euro 2012.
Z kolei szef bydgoskiego zakładu wodno-kanalizacyjnego nakazał ostatnio śledzić szefową tamtejszej „S”, by móc ją zwolnić, ale nie dowiódł jej niczego poza złamaniem przepisów ruchu drogowego. W tej sprawie trwa śledztwo, a firma ochroniarska, która nie spuszczała oka z przewodniczącej, sama ma teraz kłopoty. – To dowód, że nie warto walczyć ze związkami – mówi Piotr Duda.
Przekonała się o tym także dyrekcja Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej, która musiała przywrócić do pracy puzonistę Henryka Zinkiewicza, szefa zakładowej „S”. Muzyka zwolniono, ponieważ – według dyrekcji – zbyt słabo grał na instrumencie. Sam zainteresowany i jego zwolennicy uznali, że była to zemsta za działalność związkową. – Szykanowanie związkowców, wyrzucanie z pracy jest niestety modne wśród pracodawców. A powinno być ścigane z urzędu. Zwłaszcza w strefach ekonomicznych jest źle, inwestorom wydaje się, że przyjechali do dżungli i mogą wszystko – mówi Duda.
Ten były komandos i żołnierz sił pokojowych w Syrii zamierza wzmocnić pozycję swojego związku. Przede wszystkim zwiększyć obecność w nowych sektorach – ochronie, handlu powierzchniowym, usługach sprzątających. Ale ma też plany dalekosiężne. – Należy zastanowić się nad zmianą unormowań prawnych. Nie może być tak, że tylko część pracowników płaci składki, a reszta, mimo że nie należy do związku, korzysta z wywalczonych przezeń podwyżek. Czyli jedzie na gapę – mówi.
I rzeczywiście, w Skandynawii czy USA w takich przypadkach korzystają tylko członkowie związku. Duda chce też powrócić do pomysłu z czasów premiera Hausnera i uczynić związki organizacjami pożytku publicznego. – Wtedy moglibyśmy pobierać dobrowolne datki od niezrzeszonych. Bo przyzwoitość wymaga, by dołożyć się do wydatków, gdy korzysta się z czyjejś działalności. A związek ma koszty, np. ekspertów, pomoc socjalną – dodaje Duda.

Doktor Jekyll i pan Hyde

Na samą myśl, że siła związków mogłaby ulec zwiększeniu, pracodawcy oblewają się zimnym potem. A jednak odgrywają one pożyteczną rolę, w sytuacji gdy pracodawcy łamią prawa pracowników. Prof. Gardawski uważa, że organizacje związkowe uczestniczą w zinstytucjonalizowanym dialogu społecznym i są potrzebne, by nie dopuszczać do niepokojów społecznych. – W komisji trójstronnej udało się rozwiązać wiele ważnych dla całego społeczeństwa problemów, ale naszą działalność widać najlepiej w firmach, w których jesteśmy obecni. W Polsce pracodawcy oszczędzają na bezpieczeństwie, szczególnie w budownictwie, gdzie wciąż dochodzi do wielu wypadków przy pracy. Dzięki związkowcom podniosły się płace i poprawiło przestrzeganie przepisów bhp – mówi Piotr Duda.
Z drugiej strony w kanadyjskich firmach, w których działają związki zawodowe, pracownicy dwukrotnie częściej biorą dni wolne i zwolnienia – wynika z badania urzędu statystycznego Statistics Canada (StatsCan).
Przede wszystkim jednak związki często w imię obrony pracowników szkodzą firmom. Wystarczy prześledzić losy dawnych największych przedsiębiorstw państwowych, jak Ursus, FSO czy stocznie. Potencjalni inwestorzy bali się jak ognia wielkich zakładów z roszczeniowymi związkami, którym wydawało się, że produkują najlepiej na świecie, a kapitał powinien przyjść do nich na kolanach.
Również teraz postępują nieodpowiedzialnie. Kiedy na początku tego roku stało się jasne, że Włosi przymierzają się do zabrania nam produkcji nowego Fiata Pandy, „Solidarność” w Tychach, jak gdyby nigdy nic, żądała olbrzymich podwyżek. Do związkowców nie docierały argumenty, że dostarczają Włochom pretekstu. – Będziemy protestować jak pod murami Jerycha, dopóki nasz pracodawca nie skruszeje – zapowiadała lokalna szefowa „S” Wanda Stróżyk.
Inna sprawa, że włoskie związki są jeszcze gorsze. Prezes Fiata Sergio Marchionne tak oceniał działania jednej tych organizacji: „FIOM jest przedstawicielem słusznie umarłej ideologii, która nastawiała przedsiębiorców przeciwko robotnikom. Przypominam, że te czasy minęły! Czy związkowcy naprawdę chcą zamordować włoski przemysł motoryzacyjny?”.
W filmie „Wall Street” Oliviera Stone’a widzimy rozsądne związki, zainteresowane ratowaniem linii lotniczych Blue Star. Gotowe na ustępstwa, obniżki płac, skłonne do rozmów. Ten obraz stworzony przez lewicującego reżysera ma jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością. Właśnie w USA przyłożyły one rękę do kryzysu amerykańskich firm motoryzacyjnych, śrubując płace i wymuszając przywileje. Tylko GM wydawał prawie 5 mld dol. rocznie na opiekę zdrowotną 1,1 mln pracowników, emerytów i ich rodzin. Związki zmusiły też zarząd do uruchomienia tzw. banku pracy. W przypadku wprowadzenia nowej technologii czy przeniesienia produkcji pracownika nie można było zwolnić. W przeciwnym razie koncern musiał płacić przez cztery lata 100 proc. dawnej pensji, a potem do emerytury aż 95 proc. zarobków. Amerykańskie fabryki aut musiały zatrudniać etatowych aparatczyków związkowych, którzy bezustannie wtrącali się do zarządzania, i płacić im po 100 tys. dol. rocznie. Gdy w grudniu 2008 r. związkowcy poszli w końcu po rozum do głowy, było już za późno. Destrukcyjne dla fabryk motoryzacyjnych działanie związków obróciło się przeciw nim samym. Liczba ich członków w tej branży zmniejszyła się o ponad dwie trzecie.
Nawet kryzys nie powściągnął apetytu niektórych związków. Najlepiej widać to na przykładzie linii lotniczych. Blokowanie planu naprawczego i ciągłe strajki doprowadziły na granicę bankructwa włoskie linie Alitalia, a ostatnio British Airways. W ubiegłym roku trzy fale strajkowe kosztowały firmę ponad 200 mln dol. Związkowcy nie ponoszą przy tym żadnej odpowiedzialności za działanie na szkodę firmy.
Aktywność związków może też szkodzić gospodarce całego kraju. Na przykład strajk generalny we Francji jesienią ubiegłego roku przeciw podniesieniu wieku emerytalnego kosztował podatników 3 mld euro. Zablokowano wtedy składy paliw i zatrzymano pracę rafinerii.
W Polsce z kolei związkowcy traktują spółki Skarbu Państwa jak swoją własność, nie dostrzegając, że to dobro całego narodu. – Związki stały się organizacjami lobbystycznymi, załatwiającymi swoje wąskie interesy w kopalniach czy energetyce – mówi Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. Jego zdaniem powinny się troszczyć, by było czysto, ciepło i bezpiecznie, a wynagrodzenie nie było obniżane. I nic poza tym.
Tymczasem aspirują do zarządzania. Związkowcy zasiadają w radach nadzorczych takich firm, jak Poczta Polska, KGHM czy LOT. Łącznie we władzach spółek Skarbu Państwa jest ich 575. Biorą pieniądze za nadzorowanie firm, przeciw których władzom notorycznie protestują.
Obsadzanie rad nadzorczych przez związki jest powszechne też w Niemczech i dotyczy to często firm prywatnych. Ale tam przynajmniej ograniczono ich kompetencje do wypowiadania się jedynie w kwestiach pracowniczych.
Do jakich patologii może prowadzić zabieganie o przychylność związkowców, pokazała natomiast afera w niemieckim Volkswagenie, gdzie działaczy zasiadających w radzie nadzorczej koncernu przekupywano łapówkami, ekskluzywnymi podróżami i usługami brazylijskich prostytutek. W ten sposób zapewniano spokój w fabrykach.
We Francji sięgano po mniej wyrafinowane sposoby. Przedsiębiorcy stworzyli specjalny fundusz wart 600 mln euro, z którego dochodów zaspokajano zachcianki związkowców. Jak tłumaczył policji skarbowej jeden z jego szefów, chodziło o „naoliwienie dialogu społecznego”. Sprawa wydała się przypadkiem przy okazji kontroli finansów organizacji pracodawców. Związkowcy czuli się bezkarni, bo korzystają z liczącego sobie niemal 130 lat przywileju gwarantującego poufność ich księgowości, wykluczającego możliwość kontroli skarbowej.
Choć działalność związkowa powinna mieć charakter społeczny, w firmach roi się od związkowych etatów, tylko w Jastrzębskiej Spółce Węglowej jest ich 70. Kosztują one spółki Skarbu Państwa ponad 50 mln zł rocznie.
Same związki wskazują na inną patologię – nadmiar ich liczby w jednym zakładzie. W Polsce bardzo łatwo założyć związek, wystarczy 10 osób. – Bywa tak, że związkowy lider przegrywa wybory i zakłada nową strukturę sfrustrowanych. Jest generalnie na nie, rozbija porozumienie z pracodawcą, konfliktuje załogę. To sabotaż i polskie piekło. Ale też zbyt dużo związków w jednym zakładzie pozwala pracodawcy stosować zasadę „dziel i rządź”. Najlepiej byłoby wprowadzić próg na poziomie 10 – 15 proc. zatrudnionych, po którego osiągnięciu związek mógłby negocjować z pracodawcą – mówi Piotr Duda.
W dawnych przedsiębiorstwach państwowych działa po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt związków. Rekord pobito w Kompanii Węglowej, gdzie funkcjonuje ich aż 170. W takiej sytuacji związki licytują się w żądaniach, aby choć zwrócić na siebie uwagę. Gdy pięć działających w Fiacie dużych organizacji zgodziło się niedawno na 150 zł podwyżki, „S” zażądała 500 zł, co natychmiast podbił „Sierpień 80”, domagając się 800 zł na głowę.
Związki pozostają bezkarne. Nie ponoszą strat wynikających z protestów czy powstałych podczas demonstracji. Gdy za nielegalny 47-dniowy strajk w kopalni Budryk zwolniono kilka osób, sąd przywrócił je do pracy. – Dowiedziałem się, że nie przestrzegałem procedury. Nie zapytałem związkowca, czy mogę go zwolnić – ironizuje Jarosław Zagórowski, prezes JSW.
Demonstracje kończą się często bijatyką z policją. – Tak jak chuligan nie może udawać kibica, nie może też udawać działacza związkowego. Ci, którzy popełnili wykroczenia i przestępstwa, będą ścigani z racji tego, że popełniają przestępstwa. I nie pomoże im ukrywanie się pod flagami związków zawodowych – straszył premier Tusk po zamieszkach przed zarządem KGHM w ubiegłym miesiącu.
Ktoś rzucił puszką z piwem w kierunku prezesa firmy. Szef największego związku w przedsiębiorstwie i równocześnie poseł SLD Ryszard Zbrzyzny tak tłumaczył ten incydent: – Żaden górnik nie rzuciłby pełną puszką w kogokolwiek, bo dla niego to zbyt drogocenny płyn! A jeśli już, to rzucali pustymi, a takie szkody wyrządzić nie mogą – tłumaczył.
Wszelkie zapowiedzi okiełznania związków mogą tylko śmieszyć. W ubiegłym roku rząd PO-PSL chciał ograniczyć prawa działaczy. Proponowano nawet objęcie ich liderów obowiązkiem składania oświadczeń majątkowych. Na zapowiedziach się skończyło. Kryzys spowodował, że związkami trzeba było negocjować pakiet antykryzysowy.

Związki polityczne

Trudno znaleźć kraj w Unii, w którym tylu związkowców znajdowało się w parlamencie co w Polsce. OPZZ flirtuje z SLD, a „S” z PiS. Jednym z kandydatów na prezydenta RP był Bogusław Ziętek, przewodniczący „Sierpnia 80”. Obok wycofania z Afganistanu postulował m.in. wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy z zachowaniem dotychczasowej płacy. Jan Guz nie widzi problemu: – To politycy tworzą prawo i najskuteczniej działa się w parlamencie, więc związkowcy także tam idą.
Zdaniem Wojciecha Warskiego z BCC upolitycznienie związków widać obecnie w komisji trójstronnej, gdzie nie ma woli dyskusji. – Już na etapie makroekonomicznych założeń do budżetu, co kompletnie nie pokrywa się z kompetencjami związków, usłyszeliśmy, że muszą to przetrawić całe sztaby ich analityków. W ten sposób nie zgodziły się na przyspieszony termin prac nad budżetem, co było postulatem rządu, który chciał uniknąć dyskusji w okresie wyborczym. Najmocniej oponowała „S” – mówi Warski. Piotr Duda tłumaczy, że chce przestawić związek z torów politycznych na społeczne. Ale będzie to trudne ze względu na silny opór w samej „Solidarności”.
W kontaktach ze związkami rząd radzi sobie kiepsko. Przede wszystkim nie traktuje ich poważnie. – Jeśli tylko podpiszemy coś w komisji trójstronnej z wicepremierem Pawlakiem, rząd zaraz to obala. W ubiegłym roku ustaliliśmy nowe progi dochodowe upoważniające do wypłaty zasiłków z pomocy społecznej i płacę minimalną na ten rok na poziomie 1418 zł, a premier nie uznał podniesienia progów, a płacę minimalną obniżył jednostronnie do poziomu 1386 zł – żali się Piotr Duda i podaje kolejny przykład: premier Tusk obiecał, że do końca 2009 r. przedstawi harmonogram dochodzenia do płacy minimalnej w wysokości 50 proc. średniej krajowej. Nic takiego się nie zdarzyło. – W Polsce możemy tylko pomarzyć o dialogu społecznym na poziomie Francji czy Włoch – dodaje Duda.
Kolejne rządy same prowokowały kłopoty, obsadzając spółki często ludźmi niekompetentnymi i z politycznego klucza. Tacy zwykle boją się konfrontacji i ustępują przed żądaniami. A ustępstwa zachęcają do zgłaszania kolejnych postulatów.
Najlepszym sposobem, by okiełznać rozzuchwalone związki w spółkach Skarbu Państwa, byłaby pełna prywatyzacja. To dlatego tak bardzo się jej boją. Nie godzą się na oddanie kontroli, bo rzutki właściciel mógłby zaprowadzić własne porządki. A tak w mętnej wodzie można ryby łowić.