Stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych nie będą podnoszone co najmniej do końca 2014 r., ogłosiła po zakończonym wczoraj dwudniowym posiedzeniu Rezerwa Federalna. Analitycy spodziewali się wprawdzie, że pozostaną one na rekordowo niskim, bliskim zeru poziomie do końca przyszłego roku, ale określenie tak długiej perspektywy czasowej było raczej zaskoczeniem.

>>> Czytaj też: Fed: Główna stopa procentowa pozostanie na takim samym poziomie

Do tej pory Fed mówił jedynie o pozostawieniu stóp bez zmian przynajmniej do połowy 2013 r. Jednak mimo sygnałów o poprawiającej się kondycji gospodarki – w czwartym kwartale wzrost gospodarczy wyniósł w ujęciu rocznym 3 proc., a bezrobocie w grudniu spadło do 8,5 proc., czyli najniższego poziomu od trzech lat – Fed uznał, że perspektywy gospodarcze wciąż są niepewne. Chodzi zwłaszcza o potencjalny wpływ kryzysu zadłużeniowego w strefie euro, a także bezrobocie, które choć spada, nadal jest wysokie jak na USA – bez pracy jest obecnie 13 milionów Amerykanów. Fed zresztą już teraz obniżył prognozy wzrostu gospodarczego – w tym roku zamiast przewidywanych w listopadzie 2,5 – 2,9 proc. będzie to 2,2 – 2,7, zaś w przyszłym zamiast 3,0 – 3,5 – 2,8 – 3,2 proc.

>>> Polecamy: Jak zarabia się w polskich firmach?

Reklama
Bezpośrednią reakcją rynków na zapowiedź utrzymania niskich stóp procentowych było osłabienie dolara wobec euro o 0,0079 dolara, wzrost indeksów na nowojorskich giełdach, a także spadek rentowności 10-letnich obligacji amerykańskich z 2,06 do 1,94 proc.
Stopy procentowe w przedziale 0 – 0,25 proc. Fed utrzymuje już od grudnia 2008 r., czyli niemal od początku wybuchu światowego kryzysu. Pozwoliły one na uniknięcie jeszcze większej recesji, niż miała miejsce, ale w dużej mierze ograniczyły pole manewru banku centralnego w kwestii stymulowania wzrostu gospodarczego.
Tym, co przed ogłoszeniem komunikatu z posiedzenia Fed budziło większe emocje, była decyzja, czy amerykański bank centralny zdecyduje się na kolejną, trzecią już rundę ilościowego luzowania polityki monetarnej. Na to na razie członkowie Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FMOC) się nie zdecydowali, ale potwierdzili, że rozpoczęta we wrześniu operacja wymiany obligacji o krótszym terminie zapadalności na te o dłuższym będzie kontynuowana. Analitycy spekulują, że kolejna tura ilościowego luzowania może się zacząć w drugim kwartale, a miałaby polegać ona na skupie także papierów zabezpieczonych hipoteką, co ma pobudzić rynek nieruchomości. Jego stagnacja jest obok wysokiego bezrobocia najsłabszym obecnie elementem gospodarki.
Pierwsze w tym roku posiedzenie Fed wprowadziło dwie nowości, których celem jest większa przejrzystość działań banku centralnego. Wzorem wielu krajów po raz pierwszy Fed będzie miał cel inflacyjny, który w długim terminie ma wynosić 2 proc., czyli być poniżej obecnego poziomu wzrostu cen. Wreszcie Fed będzie teraz publikował długoterminowe prognozy poszczególnych członków FMOC w sprawie polityki monetarnej i stóp procentowych, co pozwoli na dokładniejszą analizę dalszej polityki banku.
Wyścig do Białego Domu rozstrzygnie polityczna bitwa o podatki
Choć Barack Obama starał się nadać ostatniemu przed listopadowymi wyborami orędziu o stanie państwa dość pojednawczy charakter, wyznaczyło ono główne punkty sporne w kampanii. Jej najważniejszym tematem będą stawki podatku dochodowego.
Obama zapowiedział inicjatywę ustawodawczą, której celem jest wprowadzenie tzw. reguły Buffetta. Zgodnie z nią osoby zarabiające rocznie powyżej miliona dolarów musiałyby płacić co najmniej 30-proc. podatek i nie mogłyby korzystać z większości obecnych ulg. Pomysłodawcą tego jest inwestor giełdowy Warren Buffett, który ujawnił, że dzięki niższemu opodatkowaniu dochodów kapitałowych płaci podatek procentowo niższy niż jego sekretarka. Było to zarazem wymierzone w potencjalnego republikańskiego rywala, milionera Mitta Romneya, który przyznał, że w zeszłym roku dzięki różnym odliczeniom oddał fiskusowi niespełna 14 proc. dochodów. Obama zapewnił, że nie będzie podwyżek podatków dla osób zarabiających poniżej 250 tys. dol. rocznie, czyli dla zdecydowanej większości Amerykanów.
Prezydent zdaje sobie sprawę, że przed zmianą układu sił w Kongresie, czyli przed listopadem, nie ma szans na przeforsowanie tej propozycji, ale taka inicjatywa może mu przynieść sporo głosów. Republikańscy pretendenci do prezydentury mają inne pomysły w kwestii podatków. Zarówno Romney, jak i Newt Gingrich konsekwentnie sprzeciwiają się jakiejkolwiek podwyżce podatków, szczególnie dla najlepiej zarabiających, argumentując, iż zabija to przedsiębiorczość i utrudnia tworzenie nowych miejsc pracy. Bardziej kompleksową zmianę systemu podatkowego proponuje Gingrich. Chce nie tylko pozostawienia ulg wprowadzonych przez George’a W. Busha i obniżenia podatków od dochodów kapitałowych, ale i wprowadzenia możliwości rozliczania się liniową stawką 15 proc. bez żadnych ulg i odliczeń.
Druga podatkowa inicjatywa Obamy obliczona jest na powstrzymanie amerykańskich firm przed outsourcingiem. Chce on wprowadzenia minimalnych stawek od dochodów uzyskiwanych za granicą, uniemożliwienia firmom przenoszącym się poza USA odpisywania kosztów zamknięcia amerykańskiego oddziału oraz wprowadzenia ułatwień podatkowych dla firm przenoszących z powrotem miejsca pracy do USA. Przynajmniej ten ostatni pomysł mógłby zostać poparty przez Republikanów, bo wszyscy ich kandydaci do prezydentury opowiadają się za zmniejszeniem podatków od przedsiębiorstw.