"Biorę udział w tym wyścigu, żeby powiedzieć wszystkim korporacyjnym lobbystom, że dni, w których wyznaczali program działania w Waszyngtonie, dobiegły końca. Oni nie finansowali mojej kampanii, nie będą rządzić moim Białym Domem i nie zagłuszą głosów Amerykanów w czasie mojej prezydentury" – mówił pięć lat temu Barack Obama. Za kulisami padały wówczas nawet gorzkie uwagi na temat konkretnych ludzi: między innymi jednego z oficjeli administracji Billa Clintona, Steve’a Ricchettiego, który wówczas zbierał pieniądze na kampanię Hillary Clinton.
Dziś wszystko się zmieniło. Od początku marca Ricchetti pracuje dla Baracka Obamy. Oficjalnie objął stanowisko doradcy wiceprezydenta Joego Bidena. I choć oddał on legitymację lobbysty tuż przed zatrudnieniem się w Białym Domu, to wszyscy pamiętają, że przez ostatnie dziesięć lat używał jej z powodzeniem, dbając o interesy takich gigantów, jak General Motors czy niesławna korporacja Fannie Mae, której działania na rynku kredytów hipotecznych w znacznym stopniu przyczyniły się do kryzysu gospodarczego ostatnich lat.
Co gorsza, to jedynie czubek góry lodowej. Już jesienią reporterzy dziennika „The New York Times” wypunktowali wśród wspierających komitet wyborczy Obamy co najmniej piętnaście osób będących lobbystami lub mających z nimi ewidentne powiązania. Żaden z nich nie był jednak oficjalnie zarejestrowany jako lobbysta, dzięki czemu sztab Obamy mógł podtrzymywać iluzoryczny „zakaz kontaktów z lobbystami”. Przykładem choćby Sally Susman, która zebrała na rzecz reelekcji gospodarza Białego Domu przeszło pół miliona dolarów, a dodatkowo zorganizowała płatny obiad z udziałem prezydenta (bilet kosztował, bagatela, 40 tys. dol.). Rzecz w tym, że jednocześnie Susman stoi na czele jednej ze spółek farmaceutycznego giganta, firmy Pfizer – spółka ta zajmuje się szeroko pojętym dbaniem o interesy firmy. Od ludzi takich jak Susman wpłynęło na konta kampanii Obamy ubiegłej jesieni około 5 mln dol.

Dżungla K Street

Reklama
Mimo buńczucznych zapowiedzi obecnego prezydenta w Waszyngtonie kłębią się tysiące lobbystów. Oficjalne szacunki z ostatnich lat mówią o 12 – 17 tys. zarejestrowanych firm oraz „tysiącach” osób, które dbają o interesy swoich mocodawców, funkcjonując poza kontrolą. Jak twierdzą obserwatorzy amerykańskich politycznych salonów, w ciągu ostatnich kilkunastu lat podejście do lobbingu w USA zmieniło się diametralnie. Świadczyć może o tym choćby to, że niemal co drugi kończący karierę polityk ląduje na K Street, gdzie mieszczą się siedziby agencji doradczych i firm lobbystycznych.
Jak wytropili autorzy opublikowanego w 2005 r. raportu „The Journey from Congress to K Street”, od 1998 r. 43 proc. ze 198 byłych kongresmanów zarejestrowało się jako lobbyści. W zeszłym roku Center for Responsive Politics doszukało się w tej branży już 370 byłych polityków – 285 oficjalnie zarejestrowało się jako lobbyści. Pozostali świadczyli korporacyjnym klientom usługi określane jako „strategiczne doradztwo” albo „public relations”. Jeszcze inni płynnie zmieniają biurka w Białym Domu na gabinety w firmach takich jak Goldman Sachs czy Citigroup. I odwrotnie.
Takie działania już nieraz odbiły się w Waszyngtonie czkawką. Im bardziej rozwija się dziś kampania wyborcza w USA, tym chętniej krytycy Obamy będą mu wytykać kontakty z lobbystami. Ale i jego potencjalni rywale nie mogą spać spokojnie: np. za Newtem Gingrichem ciągnie się oskarżenie o działania lobbingowe, za które republikański weteran miał zainkasować 1,6 mln dol.
Najwyraźniej Amerykanie nie wyciągnęli nauczki ze skandalu z Jackiem Abramoffem, który wstrząsnął Waszyngtonem kilka lat temu. Od 2001 r. ten lobbysta oraz doradca Departamentu Zasobów Wewnętrznych USA kilkaset razy kontaktował się z najważniejszymi członkami administracji George’a W. Busha – w tym z jego najważniejszym „spin doctorem” Karlem Rove’em. W ramach tych kontaktów starał się forsować najróżniejsze interesy: od indiańskich plemion wziął 80 mln dol. za reprezentowanie ich interesów, od prezydenta Gabonu Omara Bongo zażądał 9 mln dol. za zorganizowanie spotkania z gospodarzem Białego Domu, kolejne 1,2 mln dol. za przygotowanie gruntu pod spotkanie Busha z malezyjskim premierem Mahathirem Mohamadem. Łańcuszek najrozmaitszych interesów oplótł otoczenie ówczesnego prezydenta gęstą siecią: na ławę oskarżonych oprócz Abramoffa trafili m.in. zastępca sekretarza zasobów wewnętrznych USA, kongresmen, były członek prezydenckiego personelu, asystentka Karla Rove’a... Sam Abramoff został skazany na sześć lat więzienia, odsiedział nieco ponad połowę wyroku.

Lobbing? To działa

W przeciwieństwie do Watergate czy Iran-Contras tym razem chodzi o tak gigantyczne pieniądze, że nawet najboleśniejsza lekcja nic nie znaczy. W latach 1998 – 2010 na zabiegi zmierzające do przeforsowania w Waszyngtonie swoich interesów najróżniejsze firmy, branże, a nawet związki zawodowe wydały w sumie niemal 29 mld dol. Zgodnie z tym zestawieniem najwięksi gracze na K Street to branże finansów, ubezpieczeń i nieruchomości (prawie 4,3 mld dol.) oraz zdrowotna (ponad 4,2 mld dol.), a także sektor małych i średnich przedsiębiorstw (4,1 mld dol.). Tuż za nimi są firmy sektora telekomunikacyjno-elektronicznego (3,5 mld dol.) oraz energetycznego (3,1 mld dol.). Co więcej, z zestawienia wynika, że w ciągu dwunastu lat lobbyści zarabiali w sumie nieco ponad 2 mld dol. rocznie. Ze wspomnianych wyżej danych wynika, że obecnie jest to już 3,5 mld.
Dobrze wydany dolar może przynieść zysk idący w tysiące dolarów – i nie jest to wyłącznie figura retoryczna. Branża energetyczna nie jest tu jedynym przykładem. Z przeanalizowanych sześć lat temu przez agencję Bloomberg danych wynika, że Lockheed Martin Corporation zdobyła w latach 2003 – 2004 kontrakty rządowe o łącznej wartości 40 mld dol. Tymczasem firma wydała na „public relations” wśród decydentów zaledwie 16 mln dol. Na każdego dolara wypada więc 2517 dol. zysku. Swego czasu na fali zbrojeń i wojen George’a W. Busha płynęły również firmy najemnicze zabiegające o lukratywne kontrakty, np. ochronę amerykańskich placówek i dyplomatów w miejscach takich jak Afganistan i Irak. Dziś lobbyści zabiegają o to, by Pentagon kupował samoloty bezzałogowe.
Mechanizm obejmuje jednak wszystkich graczy stawiających na lobbing, a nie konkretne branże. Opublikowana w ubiegłym roku ekspertyza Strategas, firmy analizującej inwestycje, dowodzi, że wszystkie firmy, których wydatki na lobbing były największe (w relacji do posiadanych aktywów), osiągały zyski porównywalne do najbardziej rekordowych zwrotów funduszy hedgingowych.

W Brukseli skromniej

W Europie sytuacja wygląda zupełnie inaczej – mówi w rozmowie z DGP Caroline De Cock, belgijska lobbystka pracująca dla branży IT oraz autorka książki „iLobby.eu. Survival Guide to EU Lobbying, including the Use of Social Media”. – Tu przede wszystkim nie wchodzi w rachubę finansowanie kampanii partii politycznych lub poszczególnych polityków, więc automatycznie sumy, jakie mogą zarabiać lobbyści, są znacznie niższe – dodaje.
Według niej na brukselskich korytarzach lobbyści przyjmują zupełnie inną filozofię. Nie stawiają na swoich polityków, a raczej starają się toczyć bój na argumenty, ekspertyzy, wprowadzanych na polityczne salony ekspertów. – Nie postrzegam siebie jako kogoś, kto zabiega o podpisanie lukratywnego kontraktu, widzę się jako eksperta branży IT oraz prawnika, który zapoznaje polityków, zwykle niemających specjalistycznej wiedzy, z realiami mojej branży oraz z tym, co i dlaczego należy dla niej zrobić – podkreśla De Cock.
Firma De Cock zatrudnia raptem dwie osoby – z nią samą włącznie. Tak wygląda olbrzymia większość tej branży w Brukseli. Kto chce, rejestruje działalność i występuje z otwartą przyłbicą, kto woli nazwać swoją pracę inaczej, może ten obowiązek pominąć. W Brukseli działa teraz ponad pięć tysięcy oficjalnych lobbystów. Branży nie obowiązują twarde zasady, choć transparentność jej działań jest według De Cock sprawą kluczową. Brukselskich lobbystów nie dotyczą jednak rygory powszechne za Atlantykiem, np. raportowanie o charakterze każdego spotkania z politykiem.
W efekcie trudno ustalić konkretne dane na temat zysków europejskich lobbystów i ich klientów. Wiadomo, że podobnie jak za oceanem do największych graczy należą firmy finansowe czy koncerny farmaceutyczne. Najprawdopodobniej to one wydają na lobbing najwięcej. Są jednak sektory, które inwestują w agencje mniejsze pieniądze, a osiągają nieproporcjonalnie dobre wyniki: klasycznym przykładem jest sektor rolniczy. – Są wyjątkowo skuteczni – mówi De Cock. – Choć ich wysiłki są niczym przy tym, co robi zapewne choćby lobby koncernów farmaceutycznych – kwituje.

Przyjaciel, drużba, lobbysta

O tym, że z lobbingiem się nie igra, przekonał się kilka miesięcy temu brytyjski minister obrony Liam Fox. Zatrudnił on w swoim resorcie wieloletniego przyjaciela i drużbę na własnym ślubie, szkockiego biznesmena Adama Werritty’ego. Choć Werritty nie zajmował żadnej konkretnej funkcji, to godzinami przesiadywał w gabinecie ministra, doradzał mu i dostawał pieniądze z jego funduszy poselskich. A przy okazji towarzyszył Foksowi w co najmniej dziewiętnastu podróżach zagranicznych, aktywnie zabiegając o kontrakty dla firm sektora zbrojeniowego. Zaliczył w ten sposób m.in. Izrael, Dubaj, Hongkong i Sri Lankę.
Na tym nie koniec. Za jedyne 20 tys. funtów Werritty wprowadził do resortu kolejnego lobbystę Stephena Croucha. Co więcej, ten drugi nie miał zamiaru zdradzać charakteru swojej wizyty i w ministerstwie pojawił się, używając fałszywego nazwiska i tworząc wrażenie, że jest gościem ze służb wywiadowczych. Pod tą przykrywką spotkał się z ministrem ds. sprzedaży broni Geraldem Howarthem – który nieco wcześniej został „zachęcony” do rozmowy z Crouchem telefonem swojego bezpośredniego przełożonego Liama Foksa.
O Crouchu wiadomo tyle, że otacza się byłymi oficerami wywiadu i dyplomatami. Do jego klientów należą firmy takie jak Heritage Oil, starająca się wejść na rynki ropy w Libii i Iraku, oraz firma ochroniarska Aegis, która realizuje już w Iraku kontrakty zawarte z rządem w Londynie. Jak ustalili dziennikarze gazety „The Guardian”, przynajmniej pierwsze z tych przedsiębiorstw stara się też przy różnych okazjach dokładać się do kasy brytyjskich konserwatystów.
Skandal w resorcie obrony skłonił brytyjskie lobby zbrojeniowe do bezprecedensowej akcji: w ciągu kilku dni po dymisji Foksa szefowie i lobbyści pracujący dla najważniejszych spółek branży ruszyli w pielgrzymkę po krajowych mediach, odcinając się od Werritty’ego i jego kolegów. – Kiedy politycy zachowują się nieprzyzwoicie i zostaną złapani, zawsze obwiniają lobbystów – dowodził przed kamerami szef firmy Bell Pottinger Peter Bingle.

Wynalazek wyspiarzy

Paradoksalnie, ta sama agencja – Bell Pottinger – została w ubiegłym roku oskarżona o wiele nieetycznych działań realizowanych dla jej klientów. Zarzuty obejmują m.in. manipulowanie wynikami wyszukiwania w Google oraz majstrowanie przy opisach rozmaitych firm w Wikipedii. Ale jeszcze większy niepokój budzi doprowadzenie – na zlecenie firmy Dyson – do zmiany programu rozmów brytyjskiego szefa rządu Davida Camerona z premier Chin Wen Jiabao. Wskutek zabiegów firmy podczas spotkania podniesiony został temat chińskich podróbek, m.in. produktów Dysona.
Lobbing wymyślono podobno w korytarzach brytyjskiego parlamentu – i coś w tym jest. Afery z agentami w tle wybuchają na Wyspach z zadziwiającą regularnością. W 1994 r. dwóch deputowanych w parlamencie zostało opłaconych, by zadawać pytania sformułowane przez egipskiego biznesmena, wówczas właściciela m.in. Harrodsa i paryskiego hotelu Ritz, Mohameda Al-Fayeda. Z kolei trzy lata później w trakcie kampanii wyborczej szef Formuły 1 Bernie Ecclestone dołożył milion funtów do budżetu laburzystów. W zamian miał jakoby uzyskać wsparcie Departamentu Zdrowia w próbie wyłączenia wyścigów Formuły 1 z unijnego zakazu reklamy wyrobów tytoniowych.
Następna dekada to w zasadzie pasmo skandali. Ich ukoronowaniem była dziennikarska prowokacja „The Sunday Times”: reporter gazety namówił co najmniej czterech członków Izby Lordów do deklaracji, że są gotowi przeforsować zmiany w prawie za stosowne sumy w gotówce. Co prawda, policja umyła ręce, podkreślając immunitet oskarżonych przez redakcję lordów, ale ich koledzy z parlamentu przegłosowali – po raz pierwszy od trzystu lat! – sześciomiesięczne zawieszenie dwóch spośród czterech oskarżonych.
Teoretycznie, Brytyjczycy po tym ostatnim skandalu podjęli próbę wprowadzenia nowych rygorów dla kontaktów między władzą a grupami interesu. Tyle że ograniczały się one do publikacji informacji o spotkaniach ministrów z grupami wpływu (bez wchodzenia w szczegóły) oraz danych o tym, jak urzędnicy zostali ugoszczeni przez gospodarzy takich spotkań. Rozszerzono też listę osób mających ujawniać swoje wydatki. Co do reszty uznano, że branża lobbingowa powinna samodzielnie wprowadzić stosowne regulacje.
W ramach umowy koalicyjnej między konserwatystami a liberałami znalazł się również zapis o stworzeniu urzędowego rejestru lobbystów. Cameron chce wprowadzić wymóg rejestracji jeszcze w tym roku, po uprzednich konsultacjach. Problem w tym, że po parlamencie już krążą plotki, iż prace nad rejestrem mogą zostać opóźnione. – To pilna sprawa. Ludzie mają prawo wiedzieć, z kim i w jaki sposób się spotykamy – twierdzi lider laburzystów Ed Miliband. Ale i on dodaje: „Rejestr nie może się jednak zmienić w jakiś biurokratyczny koszmar”.

W cieniu korupcji

Bo też nie chodzi o to, by pozbyć się lobbystów. Dopóki próbują oni wpływać na decyzje polityków w sposób otwarty i przejrzysty, dopóty w lobbingu nie ma nic złego. – Jako standard dla branży należałoby jednak przyjąć założenie, że wszyscy, którzy próbują wpływać na proces decyzyjny, to lobbyści. Nie chodzi wyłącznie o agencje lobbystyczne czy public relations, ale też różnego rodzaju firmy „prawnicze” czy think-tanki, które również biorą aktywny udział w podejmowaniu decyzji – mówi De Cock. – Po drugie, powinno być absolutnie jasne, kto jest moim klientem. Gdy tylko dochodzi do kontaktu z politykiem, powinien on wiedzieć, w czyim imieniu pracuje lobbysta – wylicza.
Tyle że na całym świecie branżę postrzega się niemal wyłącznie przez pryzmat skandali – Jacka Abramoffa w USA, Adama Werritty’ego w Wielkiej Brytanii czy Marka Dochnala w Polsce (choć ten podobno nigdy nie przedstawiał się jako lobbysta, lecz raczej jako doradca finansowy). Co więcej, u nas prawo regulujące działalność lobbingową zostało wręcz włączone do pakietu antykorupcyjnego, co w sporej mierze odzwierciedla podejście zarówno parlamentarzystów, jak i całego społeczeństwa do takiej działalności.
Obowiązująca od sześciu lat ustawa narzuca tylko symboliczne obowiązki: lobbysta musi się zarejestrować. W Sejmie musi też nosić czerwoną, z daleka widoczną plakietkę, na widok której politycy zwykle biorą nogi za pas. Nie musi jednak np. składać sprawozdań ze swojej działalności. Za to już poseł, który zdecyduje się – bardziej czy mniej świadomie – na spotkanie z lobbystą, musi potem przygotować szczegółowy raport z dokładnym uzasadnieniem celu spotkania i opisem poruszonych tematów. No i powinien za spotkanie zapłacić. W Sejmie można też znaleźć nieco informacji na temat tego, kiedy i na posiedzenia których komisji lobbyści przychodzą najchętniej.

Potrzebna nowa ustawa

Sejmowy rejestr lobbystów obejmuje... 26 osób. – To niewielka część realnie działających w polskiej polityce ludzi zajmujących się taką działalnością – mówi DGP dr Jarosław Zbieranek, prawnik z Instytutu Spraw Publicznych. – Ta fikcja jest efektem obowiązującej obecnie ustawy, która nijak się ma do rzeczywistości – dodaje.
Lista niedoskonałości obowiązującej od 2005 r. ustawy jest długa. Eksperci podkreślają, że w przepisach panuje chaos i brak jasności, a część zapisów została przygotowana ad hoc, w odniesieniu do serii skandali korupcyjnych z początku poprzedniej dekady, jak choćby afera Rywina. Już samą definicję lobbingu sformułowano tak szeroko, że w zasadzie mogłyby pod nią podpaść stosowane wcześniej formy konsultacji społecznych. Reguluje m.in. instytucję wysłuchania publicznego, która jest prawem praktycznie każdego obywatela i w teorii również może prowadzić do zmian w prawie. Za to w następnych artykułach ustawa odnosi się niemal wyłącznie do zawodowych lobbystów, czyli tej grupki, która figuruje w rejestrach Sejmu i resortu spraw wewnętrznych.
Co więcej, prawo to zakłada, że lobbing ma miejsce właściwie wyłącznie w Sejmie i ministerstwach. Uwadze parlamentarzystów umknęły najwyraźniej inne instytucje – od Pałacu Prezydenckiego przez choćby Krajową Radę Radiofonii i Telewizji aż po samorządy. – Tymczasem w samorządach, od sejmików wojewódzkich przez rady powiatów czy gmin, występują rozmaite zjawiska kwalifikujące się jako szeroko pojęty lobbing – mówi dr Jarosław Zbieranek.
Efekt? – Teraz, po paru latach jej obowiązywania, ustawa ta wydaje się regulacją martwą – podkreśla. Lobbystów jest znacznie więcej, niż wykazują oficjalne rejestry, i potrafią być zabójczo skuteczni w zabieganiu o swoje interesy. Najlepszym przykładem przeforsowany trzy lata temu projekt nowelizacji ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, który trafił do komisji Przyjazne Państwo. Posłowie poniewczasie dowiedzieli się, że zmienione przepisy przygotowali eksperci Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, w której skupione są m.in. ogólnopolskie sieci hipermarketów. Ich przedstawiciele zawarli w zaproponowanej nowelizacji takie rozwiązania, które służyły interesom gigantów. – Co ciekawe, zarejestrowanych lobbystów jest bardzo niewielu, oficjalnie na posiedzenia komisji sejmowych przychodzi ich jeszcze mniej, a i tak niemal nie zabierają wówczas głosu – podsumowuje dr Jarosław Zbieranek.
Ale lobbing to nie tylko przypadki o posmaku skandalu. Rezultatem podobnych zabiegów było przyjęcie zasady jednego procenta: możliwość przekazania przez każdego podatnika 1 proc. podatku wybranej organizacji pożytku publicznego to efekt działań osób lobbujących na rzecz całego sektora NGO w Polsce. Nie bez ich wpływu odbyło się też ułatwienie tej procedury: po trzech latach uproszczono przekazanie tej kwoty wskazanej organizacji, przerzucając obowiązek dokonania przelewu pieniędzy z podatników na naczelników urzędów skarbowych. Tyle że nawet autorzy tego sukcesu odcinają się od lobbystów i swoje działania wolą nazywać „rzecznictwem”.
W Sejmie lobbysta musi nosić czerwoną plakietkę, na widok której politycy biorą nogi za pas.
ikona lupy />
Barack Obama / Bloomberg / Joshua Roberts