Od kilku tygodni przez Europę przetacza się fala protestów przeciwko umowie ACTA, która – według jej twórców – miała umożliwić lepszą ochronę praw autorskich w internecie. W Polsce sprzeciw urósł do rozmiarów niewidzianej tu od lat młodzieżowej rebelii. Kto ma rację w sporze o ACTA?

Wiem, że po takiej deklaracji większość młodych Polaków mnie znienawidzi, ale trudno: nie uważam, by ACTA była złym prawem. Prawa autorskie muszą być respektowane również w sieci.

Pod wpływem oporu społecznego wiele europejskich rządów, jak np. niemiecki czy holenderski, ACTA nie podpisało. W Polsce było jeszcze ciekawiej. Władze najpierw podpisały, a gdy wybuchły protesty, salomonowo zapowiedziały, że mogą dokumentu nie ratyfikować. Wygląda to tak: wpływowa i widoczna część wyborców wysłała politykom ostrzeżenie „ręce precz od internetu” i wiadomość ta została przez decydentów przyjęta do wiadomości.

To niezbyt budujące. Nie bardzo podoba mi się ten sposób uprawiania demokracji. Proszę mi powiedzieć, kto jest najbogatszym Polakiem?

Reklama

>>> Czytaj też: Google od czwartku wprowadza nową politykę prywatności

Nazywa się Kulczyk, a dlaczego...?

Wyobraźmy sobie sytuację, w której dostatecznie głośne lobby zaproponuje: zabierzmy Kulczykowi majątek i podzielmy między bardziej potrzebujących. Taką propozycję można zalegalizować, organizując referendum. Zgaduję, że większość zagłosowałaby w takim plebiscycie na tak. Więc dlaczego w zachodnich demokracjach nie organizujemy takich głosowań? Po pierwsze, demokracja polega na tym, że nawet mniejszości mają zagwarantowane pewne niezbywalne prawa, do których należy prawo własności. Po drugie, z historii możemy wyciągnąć wniosek, że systemy łamiące prawa własności jednostek nie kończyły najlepiej. Dlaczego więc, do diabła, rządy uginają się pod wpływem grupy interesu, która domaga się w gruncie rzeczy tego samego. Chce dalej bez konsekwencji naruszać własność intelektualną twórców, za darmo ściągając ich filmy, piosenki czy teksty z internetu. Oczywiście część argumentów ruchu przeciwników ACTA ma sens. Można kłócić się o to, czy prawa autorskie powinny obowiązywać tak długo albo czy koniecznie każdy dzieciak, który ściągnął z sieci piosenkę, powinien być karany. Ale nie można zapominać o pytaniu, które leży u podstaw całego sporu o ACTA. Własność intelektualna istnieje i uważam, że gospodarka, w której jest ona notorycznie i bez konsekwencji łamana, nie może być zdrowym, dobrze funkcjonującym organizmem.

Pańska najnowsza książka „Free Ride” („Na gapę”) to jeden z nielicznych głosów w obronie tradycyjnego prawa do własności intelektualnej. Proszę powiedzieć, jak chce pan uratować koncept, który wielu zwolenników internetu uważa za skazanego na powolną śmierć przedcyfrowego dinozaura?

Faktycznie na Amazonie można znaleźć stosy książek o tym, że prawa autorskie to zło absolutne. Moja książka miała być przede wszystkim głosem rozsądku. Powrót do mądrej debaty należy zacząć od wyrwania jej ze świata dwuwymiarowych bajeczek dla grzecznych dzieci. Taka powtarzana przez większość opowiastka brzmi: z jednej strony mamy stare, ospałe firmy – mamuty, które nie chcą pogodzić się ze zmianami, jakie przyniósł internet, i ostatnimi pazurami bronią się przed nieuchronnym postępem. To wytwórnie płytowe, wydawnictwa czy studia filmowe – są chciwe i chodzi im tylko o obronę własnego stanu posiadania. Najchętniej zabiłyby cały postęp i kreatywność. Z drugiej, mamy nowe firmy technologiczne z Doliny Krzemowej. To sympatyczne i mądre przedsiębiorstwa, do których należy przyszłość. Właściwie każdy porządny człowiek powinien być po ich stronie. Ja swoją książką starałem się obalić ten czarno-biały i uproszczony do bólu obraz rzeczywistości.

Dlaczego uproszczony?

Po pierwsze dlatego, że choć koncerny fonograficzne, imperia medialne czy studia filmowe stały się nieruchawymi dinozaurami, to jednak nie oznacza, że ich prawa nie mają być respektowane. Czy gdy ktoś staje się stary i brzydki, to młodzi i piękni zyskują prawo odebrania mu mieszkania albo wyczyszczenia konta w banku? Oczywiście, że nie.

>>> Czytaj też: Współtwórca Linuxa: korzystając z komórek, pozwalamy się podsłuchiwać

A po drugie?

Po drugie, firmy to firmy. Nieważne, czy stare, czy nowe, czy nazywają się Warner Music Group, czy Google – wszystkim chodzi o jedno. Muszą zarabiać pieniądze, inaczej byłyby organizacjami pożytku publicznego. Co zatem różni WMG od Google’a? Po prostu dla jednych istniejący kształt praw autorskich jest korzystny, drudzy zaś opierają swój model biznesowy na podważaniu, obchodzeniu i łamaniu tych praw przy pomocy internetu. Spór o prawa autorskie jest więc de facto bezwzględną walką o pieniądze, a nie jakąś krucjatą idealistycznie nastawionego Google’a lub jej spółki córki YouTube’a przeciwko chciwości tradycyjnych wydawnictw książkowych albo płytowych. Ta narracja to wynik prowadzonego od dekady intensywnego lobbingu. Czy to przypadek, że teściowa współtwórcy Google’a Siergieja Brina, Esther Wojcicki, zasiada we władzach Creative Commons (międzynarodowej organizacji non profit, która lobbuje za takim poluzowaniem prawa autorskiego, by było ono lepiej dopasowane do specyfiki internetu – red.)? Albo to, że tuż po kupieniu YouTube’a Google dał 2 mln dolarów na kierowane przez Larry’ego Lessiga (amerykański profesor prawa i założyciel Creative Commons – red.) Centrum Badania Internetu i Społeczeństwa? Lessig nie dostał tych pieniędzy od grupy idealistycznych dzieciaków, tylko od korporacji realizującej swoją ekonomiczną strategię.

No dobrze. Mamy walkę o pieniądze pomiędzy przedsiębiorstwami nowej i starej daty i nie ma łatwego podziału na dobrych oraz złych. Ale dlaczego nawołuje pan do opowiedzenia się w tej batalii właśnie po stronie starych? Skąd ten strach przed nowym?

Proszę mnie źle nie zrozumieć: ja nie chcę wstrzymać postępu, nie chcę wolniejszych komputerów. Przez wiele lat pisałem dla magazynu „Wired”, który wyrósł z hakerskiego środowiska Zachodniego Wybrzeża i komentuje obecnie epokowe zmiany technologiczne i komunikacyjne świata 2.0 (to internauci tworzą zawartość sieci – red.). Sam byłem częścią tego procesu. Obserwowałem, jak internet wychodził w ciągu ostatniej dekady z powijaków, stając się medium globalnym. Widziałem, jak powstawały kolejne niesamowite modele biznesowe, takie jak Google, Facebook, Twitter, YouTube czy Huffington Post. Z początku myślałem, że to najlepsza rzecz, jaka może się światu przydarzyć. Że uwolni kreatywność i stworzy nowe kanały zarabiania pieniędzy dla ludzi takich jak ja – żyjących z tworzenia produktów z dziedziny szeroko rozumianego show-biznesu: książek, artykułów, filmów, piosenek. Zwiększy możliwości dotarcia do grona odbiorców, pozwoli uniezależnić się od wydawców. W pewnym momencie zauważyłem, że rzeczywistość zmierza w zupełnie innym kierunku. Wszystko wygląda raczej tak: my piszemy, nagrywamy, tworzymy, a Google bierze to i sprzedaje. Oczywiście podlewa to wszystko sosem darmowości, ale wiadomo, że zbija krocie na reklamie. Nie mam problemu z tym, że Brin i Page stworzyli sprawnie funkcjonujący model biznesowy. Ośmielam się jednak zapytać, dlaczego żaden z autorów, których książki pojawiły się za darmo na Google’u, ani żaden z muzyków, których piosenki odsłuchują na YouTubie miliony nastolatków, nie zobaczył ani centa z tego, co firma z Mountain View zarobiła na nielegalnym udostępnianiu ich twórczości? Moim zdaniem zdrowa gospodarka nie może na dłuższą metę funkcjonować w taki sposób. Oczywiście wielu graczy ma szansę dobrze się w niej odnaleźć. Ale pomysł, że jeden produkuje, a inny sprzedaje jego pracę, nie dzieląc się z twórcą zyskiem, wydaje mi się fatalnym ekonomicznym fundamentem gospodarki XXI wieku.

Zwolennicy ograniczenia praw autorskich, tacy jak Larry Lessig (wywiad z Lessigiem „Ograniczając prawa autorskie, uwolnijmy kreatywność” ukazał się w „Magazynie” z 23 – 25 września 2011 r. – red.), mają kilka mocnych argumentów, którymi mogą zbić pańskie twierdzenia. Jednym z nich jest teza o „wolnej kulturze” i „kulturze remiksu”, czyli niesamowitym rozkwicie kreatywności artystycznej, która ruszyła wraz z rewolucją internetową, codziennie zwiększa zadowolenie z życia u każdego z nas i napędza innowacyjność świata Zachodu.

Tezy Lessiga rzeczywiście miały wielkie znaczenie dla rozwoju debaty o prawach autorskich w sieci. Problem polega na tym, że ja nie do końca wiem, co termin „wolna kultura” w tej chwili oznacza. Przyjmijmy, że są dwa rodzaje twórczości – amatorska i zawodowa. Moim zdaniem bardziej zdecydowane egzekwowanie praw autorskich – do czego nawołuję – w żaden sposób nie hamuje rozwoju amatorskiej kreatywności. Fotografowie amatorzy mogą nadal wyżywać się na Flickrze, a nieodkryte talenty estrady wrzucać swoje klipy do YouTube’a. Nadal możesz dzielić się tym, co robisz, w sieci. Co mają do tego prawa autorskie? Problem zaczyna się, gdy masz taki zawód jak ja – czyli zarabiasz na życie pisaniem artykułów i książek. I nie chodzi o to, by komukolwiek zabronić kopiowania dużych fragmentów mojej pisaniny i wykorzystywania jej do celów naukowych lub wykorzystania mojej książki do stworzenia filmu o zombi. Idzie raczej o uniknięcie sytuacji, w której ktoś bierze czyjąś piosenkę, umieszcza ją na YouTubie, ludzie ją oglądają, portal zarabia na reklamach, a artysta nic z tego nie ma. W tym sensie argumenty Lessiga o wolnej kulturze są tylko w najlepszym razie odwracaniem uwagi od tego, co się naprawdę dzieje. Czyli od transferu bogactwa na bardzo szeroką skalę z kieszeni twórców do kieszeni pośredników takich jak YouTube.

Trudno jednak zaprzeczyć, że YouTube to niesamowita skarbnica ludzkiej twórczości, której dotąd brakowało.

To prawda. I to jest ta część YouTube’a, która jest bezsprzecznie dobra. Znajdujesz tam rzeczy, których nie ma w innych miejscach, trudno dostępne produkty niszowe, którym dobrze zrobi wypłynięcie na szersze wody, albo fantastyczne, dziwaczne, niezależne żarty i produkcje. Ale co znajduje się na liście dziesięciu najczęściej oglądanych klipów? Osiem na dziesięć to wielkie hity muzyki pop. To nie są awangardowi niezależni twórcy, to Lady Gaga, Justin Bieber czy Miley Cyrus. Czyli to samo popowe g...o co przed erą internetu. Chcę przez to powiedzieć, że pomimo górnolotnych proroctw Lessiga o wolnej kulturze internet nie odmienił oblicza muzyki. Nie uczynił jej lepszą. Nie sprawił, że alternatywne kapele stały się popularniejsze.

Jest jeszcze jeden argument zwolenników wolnej sieci. Znienawidzeni przez pana pośrednicy w stylu YouTube’a nie dzielą się co prawda tantiemami z artystami, lecz zapewniają im darmową reklamę. Dzięki temu twórca może zarobić, grając więcej koncertów. Podobnie z książkami. Autor zdobywa popularność niezależnie od tego, czy stoi za nim potężne wydawnictwo, czy też nie.

Jasne, że tak. Moim zdaniem każdy artysta powinien mieć możliwość skorzystania z takiej ścieżki. Jeśli uważa, że sam jest w stanie wyjść na swoje, opierając model biznesowy na darmowej dystrybucji treści w internecie, to droga wolna. Istniejące prawo autorskie mu tego nie zabrania. Ale tę decyzję każdy artysta powinien podjąć sam. To, że dziś podejmuje ją za twórców Google, uważam za uwłaczający fundamentalnemu poczuciu sprawiedliwości. W przytoczonym przez pana argumencie kryje się również wiele fałszu.

Większość ludzi, którzy najgłośniej krytykują prawa autorskie, to uniwersyteccy profesorowie. Czy taki Larry Lessig musi martwić się o swoje prawa autorskie?

Oczywiście, że nie, bo dostaje pensję od uczelni i zgodnie z prawem jest praktycznie nie do zwolnienia. Nie chodzi o to, że mu zazdroszczę. Irytuje mnie to, że tacy ludzie w ogóle nie zadają sobie pytania, co prawa autorskie znaczą dla kogoś takiego jak ja, dla którego pisanie książek czy artykułów jest sposobem zarabiania na życie. Opowiem przez chwilę o sobie, jeśli pan pozwoli.

Proszę bardzo.

Pisząc „Free Ride”, zastanawiałem się, czy nie wydać książki samemu, opublikować jej w sieci, liczyć na to, że dzięki temu trafi do większego grona odbiorców i otworzy przede mną nowe wspaniałe możliwości. Zacząłem się zastanawiać, jak mogę spieniężyć tę popularność. Jednym z pomysłów, podszeptywanym przez znajomych, były publiczne wystąpienia i wykłady. Owszem, zwłaszcza w Ameryce można w ten sposób zarabiać. Ale kto zapłaci mi za mówienie o mojej książce? Google na pewno nie, bo walę w nich jak w bęben. Już prędzej wytwórnie płytowe, bo moje argumenty to woda na ich młyn. Ale czy nie popadam wtedy w konflikt interesów? Czy gdyby pan wiedział, że firmy płytowe płacą mi za wykłady, nadal traktowałby pan moją książkę poważnie? Czy mógłbym wtedy z czystym sumieniem krytykować Lessiga za to, że jego akademicką katedrę sponsorował Google? Sam bym siebie nie traktował poważnie, idąc na taki układ. W jaki sposób mogę więc jeszcze zarabiać na mojej książce wstawionej za darmo do sieci? Mogę liczyć na to, że osiągnę taką popularność, że moja twarz trafi na koszulki, a ja zostanę zaangażowany jako aktor serialowy (śmiech). Ale nie łudźmy się. Moja twarz nie ma szans zagościć na koszulkach. Co mi więc pozostaje? Jednak stare dobre sprzedawanie książek. To dla mnie i dla wielu milionów mądrych istot z branży medialno- -rozrywkowej nadal jedyny sposób zarabiania na życie. I niech udający świętoszka Google nam go nie odbiera. Zwłaszcza że moja książka kosztowała mnie wiele pracy. Pisałem ją półtora roku, wszystkie cytaty są udokumentowane, a rozmówcy istnieją i nie zostali zmyśleni. To wszystko kosztuje dużo wysiłku. Skąd miałem na nią czas? Poszedłem do wydawniczego giganta Random House i poprosiłem o pieniądze na półtora roku spokojnego życia, tak żebym mógł skupić się na pisaniu. Gdybym tych pieniędzy nie dostał, „Free Ride” by nie powstał. Wniosek jest prosty: bez realnie istniejących praw autorskich taka konstrukcja nie mogłaby zaistnieć.

Pańskie wyznanie wiary w tradycyjne prawa autorskie jest niewątpliwie spójne i w wielu miejscach przekonujące. Rzeczywistość jest jednak inna. Dorasta pokolenie użytkowników sieci, dla których w większości darmowy internet z YouTube’em, torrentami i Google’em jest tak naturalny jak wschodzące co rano słońce. Czy ktokolwiek z nich będzie kiedykolwiek w stanie zaakceptować pańskie argumenty?

Prawa autorskie nie są szczególnie nowym wynalazkiem. Samo słowo „plagiat” ma korzenie w starorzymskiej łacinie, gdzie już 2000 lat temu oznaczało mniej więcej to samo co porwanie. To, że uważamy plagiat za kradzież i instynktownie kwalifikujemy go jako rzecz nieszczególnie chlubną, tkwi w kolektywnej świadomości zbyt głęboko, by kilka lat z Pirate Bay (strona internetowa stanowiąca rodzaj katalogu z linkami do torrentów, m.in. z pirackimi wersjami filmów czy płyt – red.) mogło to zmienić. Na dodatek istnieją alternatywy. Google bardzo chce, by wszystkim się wydawało, że ich model biznesowy pasuje do internetowej epoki 2.0 jak dłoń do rękawiczki. Ale przecież to niejedyny model. Jest jeszcze np. droga, którą z powodzeniem idzie Apple, przeciwnik jakiejkolwiek darmowości. Jest platforma blogerska Huffington Post, którą też zaliczam do grona cyfrowych pasożytów żerujących na pracy innych, która sama siebie uważa za jedyny skuteczny model dziennikarstwa w sieci. Ale nie można nie zauważyć pierwszych udanych eksperymentów z wprowadzeniem częściowych opłat za treści internetowe, które stosują legendy amerykańskiego dziennikarstwa „New York Times” i „Wall Street Journal” czy brytyjski „Financial Times”. Bardzo kibicuję testowanym przez nich modelom biznesowym.

Jaka będzie przyszłość własności intelektualnej w sieci?

Trzeba znaleźć rozsądny kompromis. Jeśli jakieś dziecko w Afryce bardzo chce przeczytać moją książkę, ale jest tak biedne, że nie może sobie na nią pozwolić, to niech znajdzie ją w sieci, ściągnie za darmo i przeczyta. Nie mam z tym problemu. Ale gdy widzę, że jacyś ludzie sprzedają moją książkę w internecie i nie dzielą się pieniędzmi ze mną, to mnie to denerwuje. Nie uważam, że powinno się karać dzieciaki za to, że ściągnęły piosenkę z internetu. Ale uderzenie w Pirate Bay to coś zupełnie innego. Blokowanie stron, które łamią prawo, jest uzasadnione.

Czy blokowanie stron wystarczy, by wyplenić piractwo?

Wydaje mi się, że nikt nie łudzi się co do możliwości wypleniania jakiegokolwiek przestępczego procederu. Chodzi o to, by uczynić piractwo niewygodnym. Trzeba też dać internautom możliwość łatwiejszego i bezpieczniejszego płacenia w sieci. Kombinacja tych dwóch elementów wystarczy.

Skąd ta pewność?

Bo ludzie nie chcą czuć się niekomfortowo. Jeśli dać im możliwość prostego i bezpiecznego zapłacenia w sieci za legalne obejrzenie filmu czy ściągnięcie piosenki, nie będą szukali Zatoki Piratów. Zapłacą, by nie czuć, że robią coś złego i nie ryzykować prawnych nieprzyjemności.

Robert Levine amerykański dziennikarz od lat piszący o nowych technologiach dla takich tytułów, jak „Wired”, „Vanity Fair”, „New York Times” czy „Newsweek”. W 2011 r. ukazała się jego pierwsza książka „Free Ride. How Digital Parasites Are Destroying the Culture Business. And How the Culture Business Can Fight Back”. (Na gapę. Jak cyfrowe pasożyty niszczą biznes. I jak biznes może skontrować)