Trudno odmówić osobom pełniącym funkcje publiczne waloru bycia jednocześnie „obywatelami” i „osobami fizycznymi”.

Każdy, nawet najwyższy urząd – przynajmniej od czasów konia w senacie – sprawuje osoba fizyczna i obywatel. A obywatelom przysługuje masa praw, począwszy od podstawowego: mogą robić wszystko, co nie jest zakazane prawem.

W tym duchu I prezes Sądu Najwyższego podważa przed Trybunałem Konstytucyjnym ustawę o dostępie do informacji publicznej. Twierdzi, że prywatność funkcjonariuszy publicznych może być na jej mocy narażana na szwank. Bo np. jakaś nieprzychylna organizacja będzie węszyć, jak funkcjonariusz dostał swoje stanowisko, czy pomagał mu przy tym szwagier albo czy on dziś pomaga szwagrowi. I klops: nerwy, stres, a może i depresja osoby fizycznej gotowe.

Chwała jednak prokuratorowi generalnemu, który wniosek I prezesa SN rozjechał (piszemy o tym w dziale Prawnik). Przypomniał okoliczność dość fundamentalną: osoby na świeczniku tracą trochę ze swoich obywatelskich przywilejów. Również ten dotyczący pełnej ochrony życia prywatnego. Dopóki ma ono wpływ na to, jak sprawowana jest władza, dopóty mamy prawo o nie pytać.