Fred Hampton był liderem Czarnych Panter w stanie Illinois, wschodzącą polityczną gwiazdą partii i bojownikiem o sprawiedliwość społeczną. Miał 21 lat, gdy 4 grudnia 1969 r. został z zimną krwią zamordowany przez policję. Wiele wskazuje na to, że była to tak naprawdę egzekucja. Funkcjonariusze amerykańskiego państwa zastrzelili go o świcie śpiącego w łóżku ciężarnej narzeczonej. Wcześniej prawdopodobnie podano mu podstępem leki nasenne. Policjanci najpierw wyprowadzili z sypialni narzeczoną, potem strzelili do odurzonego Hamptona. Później zaczęła się druga operacja – ukrywania zbrodni. Walka o ujawnienie prawdy trwa do dziś.
Dziś już wiemy, że inwigilacja Hamptona była częścią prowadzonej przez FBI „antywywrotowej”, kontrwywiadowczej akcji COINTELPRO, której celem były m.in. grupy komunistyczne, biali suprematyści, organizacje feministyczne, sprzeciwiające się wojnie w Wietnamie, a w późnych latach 60. przede wszystkim właśnie Czarne Pantery. Służby siały dezinformację, zastraszały, infiltrowały, fabrykowały materiały i działały poza prawem. Amerykańska popkultura, w tym kino, najczęściej do tej pory widziała Pantery przez okulary szefa FBI J. Edgara Hoovera. Teraz to się zmienia.
Pół wieku od zabójstwa poświęcony Hamptonowi kryminalno-polityczny thriller „Judas and The Black Messiah” (Judasz i Czarny Mesjasz) ma szansę na Oscara w głównej kategorii, czyli dla najlepszego filmu 2020 r. Nominację dostali też dwaj główni aktorzy, Daniel Kaluuya (Hampton) i Lakeith Stanfield (Judasz), którzy rywalizują w kategorii ról drugoplanowych. O statuetkę konkurują też twórcy zdjęć i piosenki oraz Will Berson i Shaka King, czyli autorzy scenariusza. Ten drugi jest też reżyserem filmu. I entuzjastyczne recenzje, i nominacje wydają się potwierdzać, że afroamerykańska pamięć historyczna przebija się na poważnie do popkulturowego głównego nurtu. W sumie do hollywoodzkich nagród nominowanych jest w tym roku pięć filmowych opowieści historycznych, których bohaterami są czarni Amerykanie.
Tendencyjna pamięć
Bagatelizująca perspektywę czarnych obywateli wybiórcza polityka historyczna przenika cały amerykański system, od edukacji począwszy (np. licealny podręcznik do geografii nie mówił o niewolnikach, lecz o pracownikach). Tym bardziej więc warte odnotowania są powstające w ostatnich latach filmy biograficzno-historyczne, mało co bowiem bardziej kształtuje współczesną masową wyobraźnię (zwłaszcza amerykańską) niż popkultura. Oczywiście szlaki przecierał dekady temu choćby Spike Lee („Malcolm X”), jednak można zaryzykować tezę, że teraz to wyraźniejszy trend. Przed Amerykanami jednak jeszcze sporo do przepracowania.
Historycznie czarni pokazywani byli przez kino jako niezasługujący na wolność i prawa gwałciciele (rasistowskie „Narodziny narodu” z 1915 r.) albo wdzięczni właścicielom niewolnicy („Przeminęło z wiatrem” z 1939 r.). W bardziej progresywnych filmach towarzyszyli jedynie z drugiego planu opowieściom o białych zbawicielach, jak w klasycznym „Missisipi w ogniu”, a ostatnio też w takich hitach jak „Green Book” (gdzie głównym bohaterem jest biały szofer czarnego pianisty) i „Służące” (biała dziennikarka nagłaśnia niedolę czarnych służących). W pewnym stopniu jest też tak w „Procesie Siódemki z Chicago”, również nominowanym do Oscarów filmie scenariuszowego guru Aarona Sorkina, gdzie śmierć Hamptona i cierpienie czarnych istnieją głównie po to, by rzucić wyzwanie sumieniom białych. Filmy o ikonach czarnej społeczności, poza wyjątkami potwierdzającymi regułę, do szerokich mas się nie przebijały.