Kiedy dekadę temu pierwszy raz zmieniano rynek leków, posypały się skargi.
Zmiana była zasadnicza. Wywracała dotychczasowy model działania. Modyfikowaliśmy cały system refundacji leków: od sposobu negocjacji z firmami farmaceutycznymi przez zakaz reklam aptek i rozdawania leków za grosik po sposób działania hurtowni. Można powiedzieć, że reforma oczyszczała wodę w niezbyt przejrzystym akwarium. Wcześniej mechanizmy były mało transparentne, co prowokowało podejrzenia o nieprawidłowości - dlaczego tej, a nie innej firmy lek wszedł do refundacji. Zaczęliśmy też publikować listy refundacyjne w określonych terminach, co wprowadziło przewidywalność. Proszę pamiętać, że to rynek wart miliardy złotych. Nic dziwnego, że wywołało to niezadowolenie i ogromną presję jego uczestników, żeby nie dopuścić do zmian. Tym bardziej że celem było wprowadzenie konkurencji między firmami, a docelowo obniżenie cen leków dla pacjentów.
Udało się, ale częściowo. Bo stały się faktycznie najtańsze w Europie, ale dla płatnika, czyli Ministerstwa Zdrowia, nie dla pacjentów.
To nie do końca tak - leki stały się realnie najtańsze w Europie. Dzięki temu mieliśmy większy budżet i mogliśmy wprowadzać więcej preparatów na listy. Poza tym wprowadziliśmy jedną bardzo dużą zmianę: maksymalną cenę, a raczej jedną urzędową cenę. Wcześniej odbywała się tzw. turystyka apteczna - różnice cen między poszczególnymi placówkami były ogromne. To z kolei wzbudziło protest aptekarzy. Tym bardziej że zakazaliśmy reklamy w tej branży. Do tego wprowadziliśmy bardzo ostre zasady dotyczące zamienników: aptekarze mieli obowiązek informować o dostępności tańszego leku na to samo schorzenie. Ponadto tworzyliśmy grupy leków na dane choroby, żeby zawsze kilka było tych tańszych. To wszystko razem z jednej strony miało również wprowadzić bardziej przejrzystą sytuację dla chorych, a z drugiej - zapobiec marnowaniu leków.
Reklama
Rozmawiała Klara Klinger

Cały artykuł przeczytasz w dzisiejszym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.