Zbieranie pieniędzy na produkcję filmu przypomina szycie patchworkowej kołdry. Największy kawałek materiału można dostać od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, jedną czy dwie łaty dadzą prywatni inwestorzy, a nici i pierze wniesie aportem ktoś jeszcze.
I tak łata po łacie układa się całość. Czasem trzeba na to nawet kilku lat.
Tak Michał Kwieciński, szef studia Akson, zbierał 19 mln zł na film „Wałęsa”. 6 mln dotacji przyznał Polski Instytut Sztuki Filmowej, kolejne 2 mln dała szefowa PISF z przysługującego jej specjalnego budżetu. W produkcję zaangażowały się Telekomunikacja Polska, Narodowe Centrum Kultury i Canal+ Cyfrowy. Jednak budżet wciąż nie był zamknięty. Filmowi postanowił pomóc prezydent Gdańska Paweł Abramowicz. Do kilku firm mających siedziby w mieście rozesłał listy: „Na prośbę Andrzeja Wajdy przesyłam ofertę współpracy przy realizacji najnowszego filmu »Lech Wałęsa«. Gorąco namawiam do wsparcia tego projektu”. Na prośbę odpowiedziały dwie: energetyczna Grupa Energa oraz Amber Gold.
3 mln zł od Amber Gold wydawały się darem od losu. Budżet się domknął i pod koniec czerwca padł ostatni klaps na planie. Producent radośnie zawiadamiał: premiera na początku 2013 roku. Jednak w lipcu okazało się, że firma oszukała tysiące klientów. Kwieciński zapowiedział złożenie darowizny od Amber Gold w depozycie bankowym do czasu wyjaśnienia sprawy, ale równocześnie przyznał, że pieniędzy na postprodukcję oraz montaż może nie wystarczyć. – Kwieciński zrobi wszystko co w jego mocy, by pieniądze znaleźć. Ma doświadczenie, dobre kontakty i materiał. To mocne atuty, ale łatwo mu nie będzie – ocenia jeden z producentów filmowych z długoletnim doświadczeniem na rynku. Samo pojawienie się filmu raczej nie jest zagrożone, zagrożony może być plan twórców, by z obrazem pokazać się na przyszłorocznym festiwalu w Cannes.
– Dwa lata – odpowiada Piotr Dzięcioł, szef firmy producenckiej Opus Film, zapytany, ile czasu zajęło mu zebranie środków na film „Kongres” na motywach „Kongresu futurologicznego” Stanisława Lema. Potrzebował aż 10 mln dol. W przypadku debiutanckiego filmu Xawerego Żuławskiego „Chaos” problemy ze znalezieniem funduszy spowodowały, że realizacja trwała aż 5 lat. W tym ponad półtora roku zajęło producentowi znalezienie inwestorów chetnych załatac kilka dziur.
Reklama

Szukanie drugiej połówki

– Dziś tworzenie budżetów filmowych jest łatwiejsze niż 10 lat temu. Przede wszystkim dzięki Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej i ustawie o kinematografii uporządkowano część rynku filmowego, która jest finansowana z pieniędzy publicznych. Ale i tak zbieranie funduszy wciąż wymaga od producenta dziesiątek spotkań, wypracowanej sieci kontaktów w branży – tłumaczy Katarzyna Ślesicka, dyrektor Szkoły Wajdy.
Teoretycznie wszystko wydaje się dosyć proste. – Twórca z pomysłem na film, scenariuszem i kosztorysem może się zgłosić do PISF po dotację. Po pozytywnej ocenie jury ma szansę na dofinansowanie do 50 proc., resztę pieniędzy musi zdobyć sam – tłumaczy rzecznik PISF Rafał Jankowski. I tu zaczynają się schody. – To nie jest prosta sprawa, bo inwestorzy nie rzucają się filmowcom pod nogi. Trzeba wydeptać kilometry ścieżek, by zebrać potrzebne pieniądze – przyznaje.
Pierwszy punkt poszukiwania pieniędzy to regionalne fundusze filmowe, które z inicjatywy władz samorządowych działają od kilku lat. Samorządy część budżetu rezerwują na taką produkcję, która związana jest z miastem lub regionem, i może je promować. Dodatkowo wymagają od filmowców wydania przynajmniej części pieniędzy na swoim terenie. W Polsce działa 9 regionalnych funduszy, dziesiąty w Gdańsku jest organizowany. Jak bardzo filmowcy na nie liczą, widać po tym, że co roku do samorządów trafia coraz więcej wniosków o dofinansowanie. Ale fundusze nie dysponują specjalnie pokaźnymi środkami. W ubiegłym roku łącznie przyznały dotacje o wartości niewiele ponad 7 mln zł.
– I właśnie coraz więcej z nich stara się o podobne dotacje za granicą – opowiada Jankowski. W całej Europie istnieje ponad 100 funduszy regionalnych: we Francji ok. 40, po kilkanaście w Wielkiej Brytanii i Niemczech, kilka w krajach skandynawskich. – Dlatego koprodukcje są coraz wyraźniejszym trendem w rodzimej produkcji filmowej – dodaje rzecznik PISF i jednym tchem wymienia takie właśnie filmy, m.in. : „Janosik. Prawdziwa historia” (Czechy, Słowacja i Węgry), „W ciemności” (Kanada i Niemcy), „Essential Killing” (Norwegia, Węgry i Irlandia) czy wspomniany „Kongres”, (Francja, Niemcy, Izrael, Belgia, Luksemburg).

Pukając do biznesu

Naturalną ścieżką przy poszukiwaniu pieniędzy – zarówno dla dużych, jak i mniejszych filmów – jest biznes, czyli inwestor, który wyłoży pieniądze, licząc na przyszły zysk. Jeszcze w latach 90. wydawało się, że i u nas będzie podobnie jak w USA, bo producenci zaczęli korzystać z kredytów bankowych. Kilka pożyczek było wręcz decydujących dla powodzenia przedsięwzięcia.
Tak było z „Ogniem i mieczem”, którego budżet 28 mln zł w 70 proc. pochodził z pożyczki od Kredyt Banku. Zanim ten zdecydował się na wsparcie, zlecił jednak szczegółowe badania rynku oraz potencjału komercyjnego obrazu. Film okazał sie być kasowym sukcesem i kredyt został zwrócony w terminie. W produkcję filmową zainwestowały też Bank PKO, Citibank i AmerBank. Jednak kryzys frekwencyjny, który zaczął się na początku wieku – z jednej strony skończyła się fala ekranizacji lektur i klasyki, z drugiej widzowie coraz mniej chętnie kupowali bilety na polskie kino – skutecznie odstraszył duże firmy od takich inwestycji.
Rynek spore nadzieje pokładał w ubiegłorocznych inicjatywach BZ WBK, który po latach przerwy został mecenasem dwóch produkcji; „Czarnego czwartku” oraz „Bitwy Warszawskiej 1920”. Ale nic nie zapowiada, by bank kontynuował działania. Oficjalna odpowiedź: bank skupił się na innych polach sponsoringu. Nieoficjalnie jednak wiadomo, że to raczej słaby wynik frekwencyjny najnowszego filmu Jerzego Hoffmana odstraszył BZ WBK od kinematografii. Od lat w produkcję filmową angażuje się za to Orange, czyli dawna Telekomunikacja Polska. Od 2007 roku współfinansował 24 projekty, z czego 15 trafiło do kin. Rok w rok na taką inwestycję wybiera od 3 do 5 filmów. A inwestuje tak w kino trudniejsze – jak „Katyń” czy „Generał Nil”, jak i bardziej komercyjne, choćby „Sztos 2”.
– Kolejnym ważnym źródłem pieniędzy dla filmowców są stacje telewizyjne – dodaje Piotr Dzięcioł. Regularnie inwestują w filmy Canal+ czy TVN. Ten ostatni odniósł zresztą jeden z większych sukcesów ostatnich lat na tym polu. Komedia „Listy do M.”, do której stacja najpierw szukała inwestorów, a po nieudanych rozmowach zdecydowała się sfinansować film w całości, przyciągnął do kin blisko 2,5 mln widzów.
Z telewizjami bywa jednak różnie. Wystarczy trudniejszy finansowo moment i stacje momentalnie zaczynają oszczędzać. Taki los spotkał „Miasto”, film Jana Komasy o Powstaniu Warszawskim. Projekt entuzjastycznie oceniony przez PISF dostał promesę na 6 mln zł dotacji, ale wciąż brakowało 14 mln. W celu skompletowania budżetu powstała spółka Film Miasto, założona przez Akson Studio, ATM Grupa SA i TVN. Kiedy jednak TVN oraz ATM zaczęły mieć problemy budżetowe, obie spółki wycofały się i projekt zawisł na włosku. Akson 1 sierpnia tego roku zapowiedział, że będzie kontynuowany i pieniądze się znajdą, tak by film miał premierę w 70. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.
Kolejną grupą przedsiębiorców, do której mogą zapukać producenci, są dystrybutorzy. – Oczywiście muszą mieć pewność, że taka inwestycja się zwróci – opowiada Dzięcioł. Z takiego właśnie powodu firma SPI dofinansowała „Łowców skór” nawiązujących do afery w łódzkim pogotowiu, a ITI Cinema współprodukowało komedie Juliusza Machulskiego „Pieniądze to nie wszystko” i „Kiler-ów 2-óch”. Dystrybutor „Quo vadis”, firma Syrena, zainwestował w produkcję tego filmu milion dolarów, czyli wówczas ponad 4,5 mln zł.
Roman Jarosz, szef Alter Ego Pictures i producent właśnie nagrywanego filmu „Płynące wieżowce” opowiada, że z filmem jest jak z każdą inną inwestycją. Trzeba przedstawić biznesplan, i to naprawdę dobry, w którym producent wyliczy nie tylko koszty stworzenia filmu, lecz także jego potencjał komercyjny, pokaże, czy jest możliwość sprzedania go do innych krajów, pokazania na festiwalach. Sam był w kilkunastu firmach zanim zebrał wystarczającą kwotę na ten film.

Choćby i własny majątek

„Dobry producent wie, jak zrobić film, który przyniesie zysk” – tak kilka lat temu zapewniał Andrzej Saramonowicz. Wraz z Tomaszem Koneckim jest autorem najbardziej spektakularnego sukcesu filmowego w polskim kinie ostatnich lat, czyli komedii „Lejdis”, którą obejrzało blisko 3 mln osób. Efekt: kilka milionów złotych zarobku i ogromna pewność siebie. Sami zdecydowali więc sfinansować swoją następną produkcję – komedię „Idealny facet dla mojej dziewczyny”. Utopili, i to sumę niebagatelną, bo prawie 7 mln zł.
Ten przykład ostudził nastroje wielu producentów. Nie chcieli już podążać śladem Francisa Forda Coppoli, który sprzedał dom oraz spieniężył pozostały majątek, by dokończyć „Czas apokalipsy”. – Sprzedałem mieszkanie – przyznaje Sebastian Buttny, producent filmu „Heavy Mental”, który premierę będzie miał na początku września. – Te 160 tys. zł oczywiście na cały film nie wystarczyło, ale było ważnym zastrzykiem na samym początku produkcji – opowiada. – Może i mój przykład wydaje się graniczny, ale filmowcy w Polsce są naprawdę bardzo zaradni i choćby był naprawdę poważny kryzys na rynku, to ciągle znajdują nowe furtki do zdobycia funduszy – zapewnia.
Taką nową furtkę forsuje właśnie nowy producent. Na portalach Investing.pl i InwestycjeWInnowacje.pl pod koniec lipca pojawiło się ogłoszenie: „Studio filmowe z wieloletnim stażem poszukuje inwestora do nowego projektu filmowego. Jest to komedia kryminalna z dużą dawką humoru. Premiera filmu w walentynki 2013, rozpoczęcie zdjęć wrzesień 2012. Film współfinansowany m.in. przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, co jest bardzo korzystne dla inwestora zewnętrznego. Doskonała obsada, przygotowania do filmu rozpoczęte. Dowolny udział inwestorski – od 100 tys. do 900 tys. Realizacja filmu gwarantowana!”.
Firmą w tak niekonwencjonalny sposób poszukującą inwestora jest warszawskie Studio Filmowe Kalejdoskop. Specjalizuje się w dokumencie, ale niedawno wyprodukowało „Śluby panieńskie” i chciałoby kontynuować takie produkcje. – Oby im się udało. Skoro można za pomocą ogłoszeń szukać inwestorów do biznesów internetowych czy wspólników do prowadzenia tradycyjnych firm, to dlaczego nie inwestora filmowego. Dobrze zaplanowany film może przynieść zysk tak producentowi, jak i wykładającym na niego pieniądze – zapewnia Piotr Dzięcioł.