Najlepszy mundial w historii? Tak mówili niektórzy po fazie grupowej. A właściwie po pierwszej fazie fazy grupowej. Zwłaszcza po najlepszym meczu tych mistrzostw, w którym wciąż jeszcze aktualni mistrzowie świata Hiszpanie ulegli wicemistrzom Holendrom aż 1:5. Ale potem euforia zaczęła stygnąć. Im dłużej trwały te mistrzostwa, tym bardziej jasnym stawało się, że dzisiejsze reprezentacje narodowe to nie są wielkie drużyny. A kuriozalne 7-1 Niemców w półfinale z Brazylią tylko potwierdza tę obserwację.

ikona lupy />
Rafał Woś, publicysta Dziennika Gazety Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna

I tak aż do półfinału można się było łudzić, że Canarinhos to mocny zespół. A przynajmniej taki, który potrafi w każdym meczu zagrać na 110 proc. swoich możliwości. Ale wystarczyło, że zabrakło im dwóch podstawowych piłkarzy i natychmiast zaliczyli plajtę jakiej półfinał mistrzostw świata dotąd nie widział. Z kolei Argentyna Messiego nie przypomina (przynajmniej jak dotąd) Argentyny Maradony z roku 1986. Raczej Niemców z lat 80., którzy zamęczają kolejnych rywali. Dzisiejsi Niemcy Joachima Loewa to chyba wciąż nie jest jednak zespół na miarę chłopców Helmuta Schoena z lat 70. Gra być może najlepiej i najładniej ze wszystkich. I najbardziej przypomina dobrze poukładaną drużynę. Ale półfinałowe 7-1 z Brazylią to nie tyle pokaz ich geniuszu, co przerażającej wręcz słabości rywali. To samo dotyczy Holandii. Nawet jeśli uda im się przełamać klątwę „wiecznie drugich”, to i tak (jak dotąd) nie pokazali czegoś, co można by nazwać nowym futbolem totalnym na miarę tego, którym Oranje grali w roku 1974 z Johannem Cruyffem na boisku i Rinusem Michelsem na ławce trenerskiej.

Reklama

Dlaczego tak jest? To pewnie efekt globalizacji i komercjalizacji, które akurat w zawodowym futbolu zaszły w ostatnich 20 latach naprawdę daleko. Sprawiając, że tym, co dziś w futbolu obiektywnie najlepsze stała się Liga Mistrzów. To odnoszące tam sukcesy kluby są megakorporacjami. A drużyny budowanymi starannie i za wielkie pieniądze organizmami. I to trenerzy klubów takich, jak Bayern Monachium, Real Madryt albo Chelsea Londyn wymyślają najlepsze futbolowe innowacje.

A reprezentacje? One są dość przypadkowymi zbieraninami indywidualności. Piłkarze znają się słabo, bo rzadko grają w tym samym klubie, albo nawet w tym samym kraju. Owszem, czasem dzieje się to pod okiem trenera, który był swego czasu na parnasie klubowego futbolu (Luis van Gaal, Ottmar Hitzfeld). To jednak raczej wyjątki niż reguła. Wracając do biznesowych porównań, reprezentacje nie są globalnymi korporacjami, które miażdżą konkurencję i dyktują warunki na zdominowanych przez siebie rynkach. Są takim hobby dla kilku świetnie opłacanych menadżerów, którzy w wolnym czasie (a mają go niedużo) realizują jakiś projekt o znaczeniu zupełnie niekomercyjnym. Budują w Afryce szkołę dla biednych dzieci, doradzają pro bono rządowi swojego kraju albo zakładają uniwersytecką katedrę, która ma się zajmować badaniem nad przyszłością kapitalizmu. To z kolei sprawia, że różnice pomiędzy poziomem piłki klubowej i reprezentacyjnej są dziś największe w historii. A przez to widoczne gołym okiem. Zupełnie inaczej niż w latach 70., 80. czy 90

Czy to znaczy, że mundiale będą już zawsze drugorzędne? Niekoniecznie. Jeśli tylko FIFA nie wymyśli niczego głupiego powinny pozostać takim skansenem piłkarskiej normalności. Wspomnieniem po piłce sprzed czasów totalnej profesjonalizacji. Miejscem, gdzie drużynom wciąż zdarzają się słabsze dni, a nawet tacy outsiderzy jak Kostaryka czy Algieria mogą napędzić wiele strachu faworytom. I tym się powinniśmy cieszyć. Przymykając nieco oko na piłkarskie niedostatki reprezentacyjnego futbolu.

>>> Ani tegoroczny mundial, ani olimpiada w 2016 roku nie opłacą się Brazylii. Dlaczego? Przeczytaj opinie ekonomistów