Taka formuła zatrudniania de facto zmusza lekarza do oszczędzania na zlecanych testach. Przychodnia oferuje mu bowiem kontrakt na określoną kwotę, a wynagrodzenie stanowi odsetek jej wartości. Pomniejsza je jednak o koszt badań, przerzucając je tym samym na lekarza. Takie praktyki stosują przede wszystkim placówki, które mają umowy z NFZ – związane określonymi limitami i zmuszone do oszczędzania. Efekt jest taki, że im bardziej dokładną diagnostykę lekarz zleci, tym mniej zarobi. Zdarzały się przypadki, że ci, którzy takie umowy podpisali, dostali ok. 10 proc. kwoty, którą im pierwotnie oferowano, a nawet musieli dopłacać.
– To nie są jednostkowe przypadki, ale coraz bardziej powszechna praktyka. Efekt limitowania świadczeń – przekonuje Bartosz Fiałek z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. I ostrzega przed podpisywaniem takich umów. Wtóruje mu Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich. – Dziwię się, że ktokolwiek się na to decyduje, bo bierze na siebie ogromną odpowiedzialność – jeśli poważnie traktuje zawód i przysięgę Hipokratesa – mówi.
Na inny aspekt zwraca jednak uwagę Jarosław Fedorowski z Polskiej Federacji Szpitali. – Menedżerowie nam zgłaszają, że lekarze mało identyfikują się z placówką, może to sposób na to, by wzięli częściową odpowiedzialność za jej kondycję – sugeruje. I przekonuje, że nie ma w tym nic złego, jeśli strony umowy wiedzą, na co się godzą, a przy zlecaniu badań kierują się wiedzą medyczną.
Eksperci są jednak zgodni, że to, co sprawdza się w praktykach grupowych (bo w takich przypadkach były stosowane analogiczne mechanizmy), niekoniecznie jest dobrą formułą zatrudniania pojedynczych lekarzy w przychodniach specjalistycznych. Jeśli w grę wchodzą duże kontrakty i setki pacjentów, koszty się wyrównują. W przypadku kwot rzędu kilku tysięcy złotych lekarz, który chce rzetelnie leczyć, może na takim kontrakcie nic nie zarobić. ©℗ B11
Reklama