Można powiedzieć, że tonący brzytwy się chwyta, bo nigdy jeszcze ceny za śmieci nie były tak wysokie. To chyba pierwszy rok, kiedy przed wejściem na cmentarz stały puszki na datki nie tylko na odnowę zabytków, ale również na sfinansowanie porządków po inwazji Hunów z torbami wypchanymi chińskim plastikiem. Tak, to niestety my. Ocena może i brutalna, ale trudno spojrzeć na nas inaczej z perspektywy zarządcy terenu, który musi uprzątnąć tony porzuconych śmieci. A staje się to coraz bardziej karkołomnym zadaniem.
Wiele osób uważa, że problem śmieci można rozwiązać prostymi metodami – czyli zamówieniem większej liczby kontenerów. Częściej je odbierać, by szybciej znikały nam z oczu. Niestety, to, co widzieliśmy w tym roku na cmentarzach, to symptom choroby, a nie chwilowe zachwianie na rynku. Jak w soczewce skupiają się tu największe problemy z gospodarką odpadową, z którymi będziemy musieli się zmierzyć. Nie tylko od święta.
Po pierwsze, przepełnione kubły obnażają fałsz powszechnego mitu, że na śmieciach się świetnie zarabia. Tak, jeżeli jesteś przestępcą, który bierze pieniądze za utylizację odpadów i zamiast do sortowni wyrzuca je do lasu. W innych przypadkach nie jest już tak różowo. Jeżeli śmieci byłyby tak wartościowe, jak niektórzy twierdzą, to po odpady z cmentarzy powinna się ustawiać kolejka firm. Powinien to być łakomy kąsek: tyle odpadów w jednym miejscu! Nic tylko brać. Problem w tym, że praktycznie wszystko, co tam wyrzucaliśmy, to odpad zmieszany, który musi – zgodnie z przepisami – trafić do wyspecjalizowanej sortowni i zostać tam przetworzony. Ile dzisiaj kosztuje taka usługa? Od 400 do 500 zł za tonę. Do tego drugie tyle za dowóz. W sumie: nawet i 1000 zł za pozbycie się problemu z oczu. Nie myślimy o tym, gdy zapalamy znicz.
Czy można byłoby taniej? Pewnie tak, gdybyśmy mieli nowocześniejsze zakłady. Na ich modernizację potrzeba jednak milionów złotych, które też trzeba będzie zamortyzować i uwzględnić w kosztach. Ale i to może niewiele pomóc, jeżeli do sortowni dalej trafiać będą odpady zmieszane. Dlatego rząd i eksperci tak mocno akcentują, że musimy zacząć segregować. Niestety i to nie jest jeszcze rozwiązaniem. Tu dochodzimy do drugiego problemu. Czyli braku norm, które eliminowałyby, albo dotkliwie obciążały finansowo, produkty nienadające się do recyklingu. Takie, które z naszej wygody lub bezmyślności producentów dalej opłaca się wpychać na rynek, a koszty sprzątania po nich zrzucać na mieszkańców lub gminy.
Reklama
Dlaczego to takie ważne? Bo nawet jeżeli osobno wyrzucilibyśmy kwiaty, znicze i plastiki, to dalej wiele z nich nie będzie nadawało się do recyklingu. Chociażby podstawki na znicze zabrudzone resztkami parafiny. Czy opłaca się wszystkie je myć? Nie. I na co można je przerobić, by później ktoś je kupił? Idźmy dalej: szkło w zniczach jest barwione i nie spełnia norm przewidzianych do przechowywania żywności. Czyli nie można go przetopić na butelkę. A jaki wartościowy produkt może powstać z plastikowej gałązki? Z takich odpadów nie ma żadnego pożytku. A to przekłada się na koszty ich zagospodarowania. Bo przerobić je trzeba, co kosztuje. Ale sprzedać tego, by na tym zarobić, nie ma gdzie.
I właśnie po podliczeniu kosztów okazuje się, że żadne firmy się do tego nie wyrywają. A jest ich na rynku coraz mniej, zwłaszcza tych mniejszych, które od lat przegrywają konkurencję z powodu rosnących wymogów prawnych i przewagi kapitałowej największych graczy. To problem numer trzy.
W tej ponurej wyliczance jest jednak światełko nadziei. Problem przepełnionych śmietników zaczął być powszechnie zauważany. Być może skłoni nas to do zmian: redukcji plastiku w codziennym użytku i nacisku na władze, by uregulowały standardy dotyczące projektowania ekologicznych opakowań. To będzie kluczowy, pierwszy krok. Mam nadzieję, że nie obudzimy się dopiero, gdy nasze podwórka i ulice zaczną przypominać Neapol, gdzie śmieci zalegały tygodniami. Być może przedsmak takiego kryzysu, w mikroskali miejsc pochówku naszych bliskich, będzie wystarczającą przestrogą, aby do tego nie dopuścić. ©℗