Dzisiaj nie ma wątpliwości, że PiS dał radę narzucić w debacie publicznej swój język - mówi w wywiadzie dr Marcin Napiórkowski.
ikona lupy />
DGP
Skąd się panu wzięło to „turbo-” przed „patriotyzmem”?
Turbopatriotyzm chciałby się prezentować jako patriotyzm bez żadnych przedrostków. W ten sposób monopolizuje to pojęcie, a wszystkich, którzy miłość do ojczyzny rozumieją inaczej, usuwa poza nawias „autentycznego” patriotyzmu. Potrzebowałem jakiegoś przedrostka, który pokazałby, że jest to tylko jeden z wielu sposobów celebrowania swego przywiązania do ojczyzny, a zarazem odzwierciedlałby szczególne – zarówno pozytywne, jak i negatywne – cechy takiego pojmowania patriotyzmu. Bo z jednej strony mamy tu niezwykłą energię, zdolność do mobilizacji, wiarę w to, co się robi, pomysłowość, a z drugiej – fiksację na przeszłości, osobliwy rodzaj rozkoszy czerpanej z bólu czy wrogi stosunek wobec wszelkich form obcości. W sukurs przyszła mi bardzo ciekawa książka, „Turbo-folk Music and Cultural Representations of National Identity in Former Yugoslavia” Uroša Čvoro – rzecz o turbofolku, gatunku muzycznym popularnym na całych postjugosłowiańskich Bałkanach, który w trakcie wojny w Jugosławii i rozpadu tego państwa stał się, można rzec, ścieżką dźwiękową apokalipsy i ludobójstwa. Jest to muzyka, w której da się znaleźć zaskakująco dużo cech analogicznych względem naszego patriotyzmu na sterydach: wspomnianą energię, przetwarzanie starych motywów w nowe formy, a nawet nieoczekiwaną komercyjną karierę.
Turbopatriotyzm jest u pana skonfrontowany z softpatriotyzmem. To jest główna opozycja, która buduje pana książkę.
Reklama
Możliwych do pomyślenia modeli patriotyzmu jest oczywiście znacznie więcej. Ale softpatriotyzm i turbopatriotyzm są jak dwaj odwieczni, mitologiczni wrogowie. Światło i ciemność, dzień i noc. Jeden jest odbiciem czy cieniem drugiego. Zresztą te dwa modele lubią sprowadzać rzeczywistość do binarnej opozycji. Softpatrioci mówią: czas jest strzałką, wektorem, podążamy naprzód, przed nami jest przyszłość, w tę przyszłość patrzymy z optymizmem, uśmiechamy się, idziemy razem z naszymi dawnymi wrogami w wielkim, radosnym marszu postępu. Turbopatrioci mówią: to wszystko bzdura, czas jest kołem, czeka nas nieustanny powrót tego, co już było, i gdy wydaje się wam, że zaprzyjaźnicie się ze swoimi wrogami, że będziecie z nimi współistnieć na równych prawach – to tylko wam się wydaje. Jeżeli Polakom wydaje się, że są już wolni i niepodlegli, to zawsze oznacza, że żyją w jakiejś formie matrixa. Bo nasza niepodległość jest wartością nie tylko najwyższą, lecz także nieustannie zagrożoną.
Ale czy to nie jest faktycznie bardzo stary spór?
Gdybym był turbopatriotą i wierzył, że czas ma naturę kolistą, to powiedziałbym, że nie ma nowych sporów, że nieustannie w historii musieliśmy, musimy i będziemy musieli wybierać, czy jesteśmy po stronie ojczyzny, czy po stronie targowicy. Ale ja w to nie wierzę. Wierzę, że to nowy spór zbudowany na fundamencie tych dawnych, bo tak działa kultura: zawsze budujemy na tym, co już zastane. Historia mówi nam, skąd przyszliśmy, ale nie dokąd zmierzamy.
Ciekawe dla mnie było pańskie spokojne, analityczne, nieuprzedzone podejście do sprawy, która budzi przecież ogromne emocje. Zarazem pisze pan, że „Turbopatriotyzm” to nie jest książka pisana z pozycji neutralnej. Na czym polega ten specyficzny koncept?
Czasami musimy dokonać wyboru: czy chcemy wygrać, czy chcemy mieć rację. Posiadanie racji i oburzanie się na tych, którzy jej nie mają, jest bardzo przyjemne – a współczesna kultura silnie promuje to uczucie: w nas samych, w mediach społecznościowych, w publicystyce, w książkach. Tymczasem jest to podejście kompletnie nieskuteczne – tych, którzy myślą inaczej, nie da się w ten sposób przekonać. A w demokracji przekonanie kogoś jest jedynym sposobem na pokonanie go. Postanowiłem więc, że schowam swoje oburzenie do kieszeni i postaram się w dobrej wierze przeczytać, wysłuchać i zrozumieć ludzi, z którymi się nie zgadzam. Miało to różne skutki. Poznawszy lepiej niektóre argumenty turbopatriotów, jeszcze głębiej ich nie rozumiałem. Innym razem wychodziło na to, że nadal się z nimi nie zgadzam, ale przynajmniej rozumiem, o co im chodzi. A czasami musiałem przyznać, że to ja nie miałem racji. Nie były to momenty przyjemne, bo nikt nie lubi się przyznawać do takich rzeczy. Ale dla mnie jest to chyba największy pożytek, jaki mogłem wyciągnąć z pisania tej książki.

Cały wywiad przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP