Jeśli Donald Tusk rzeczywiście wprowadzi zapowiedziane w expose zmiany, wejdzie do panteonu polskich reformatorów. Największe programy przeobrażające gospodarkę i finanse publiczne przeforsowali dotąd Leszek Balcerowicz, Jerzy Buzek i Jerzy Hausner. Plan Balcerowicza miał największy zasięg i był najbardziej ryzykowny. Ani sam autor, ani eksperci nie wiedzieli, jak na terapię szokową zareaguje waląca się w gruzy socjalistyczna gospodarka. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC, który był jednym ze współautorów ówczesnych reform, a w latach 1989 – 2002 doradzał kolejnym ministrom finansów, wspomina błędne kalkulacje wspomagającego rząd światowej sławy ekonomisty Jeffreya Sachsa. – Uważał, że nie będzie recesji, spadku produkcji, bezrobocia, tylko natychmiastowa poprawa poziomu życia wszystkich – opowiada. Za największego po Balcerowiczu reformatora uchodzi Jerzy Buzek.

Do tej pory on sam uważa, że to śmiałe zmiany, które przeprowadził w końcu lat 90., a nie konflikty wewnątrz AWS, doprowadziły do sromotnej porażki tego ugrupowania w 2001 r. Jego reformy dotyczyły szkolnictwa, administracji, służby zdrowia oraz emerytur. Udało się przyspieszyć prywatyzację, niewiele wyszło z demonopolizacji. Z kolei w 2004 r. wicepremier Jerzy Hausner ogłosił program uzdrowienia finansów publicznych, który miał dać 30 mld zł oszczędności w cztery lata. Planował m.in. zniesienie KRUS i automatycznej indeksacji wielu świadczeń, wydłużenie wieku emerytalnego kobiet, weryfikację rencistów oraz kompleksową reformę administracji. Po latach twierdzi, że udało się zrealizować ponad połowę zamierzeń.

>>> Czytaj też: Polski sześciopak lepszy niż francusko-niemiecka unia fiskalna

Eksperci – że znacznie mniej. Stanisław Gomułka przekonuje, iż miejsce w panteonie reformatorów powinna zająć też Hanna Suchocka, która wraz z ministrem finansów Jerzym Osiatyńskim wprowadziła VAT w miejsce podatku obrotowego, rozpoczęła prywatyzację sektora bankowego, ale przede wszystkim obniżyła deficyt budżetu o 5 pkt proc. PKB zaledwie w ciągu roku, aby nie dopuścić do powrotu bardzo wysokiej inflacji, a zachodnie banki umorzyły nam dużą część długu . – Tłumaczyłem, że jak nie zmniejszymy deficytu, będzie nas to kosztować 12 mld dol. W końcu rząd i parlament dały się przekonać do przyjęcia zaproponowanego przeze mnie pakietu – wspomina Gomułka. – Bronisław Geremek oskarżał potem mnie i Osiatyńskiego o zniszczenie Unii Wolności – dodaje. Koszty polityczne były bowiem wysokie. Trzeba było m.in. obniżyć bazę do naliczania emerytur i rent aż o 9 pkt proc. W efekcie w następnych wyborach wygrały SLD i PSL.

Reklama

Wielką rolę w usprawnieniu polskiej gospodarki mógł odegrać minister finansów w rządach SLD i PSL Grzegorz W. Kołodko. Jak mantrę powtarzał sformułowanie „inflacja spada, bezrobocie spada, produkcja rośnie”, ale głównie konsumował efekty poprzednich reform. Swoją „Strategię dla Polski” zawierającą plan uzdrowienia finansów publicznych zaprezentował w 1994 roku. – Zrobił to, ostro krytykując poprzedników. Efekt był taki, że opozycja wyszła z sejmowej sali, nie chcąc nawet dyskutować – wspomina Dariusz Rosati. Największe triumfy „Strategia dla Polski” święciła, gdy przyjął ją z rąk Kołodki goszczący wówczas w Warszawie Michael Jackson.

Nie straszcie reformami

Zdaniem Leszka Balcerowicza w Polsce demonizuje się reformy, utożsamiając je z cięciami. – Jeśli tak się czyni, to trudno je przeprowadzać. A przecież reformy oznaczają poprawę warunków życia. Nie jest tak, że zaciskamy

pasa, a dopiero za 20 lat nam się poprawia – mówi. Balcerowicz zaapelował nawet ostatnio do premiera oraz jego ministrów, żeby nie straszyli Polaków bolesnymi zmianami, ale „przeszli do argumentacji pozytywnej”. Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Invest-Banku, dodaje, że bolą nie reformy, ale ich brak. Mniejsze wydatki z państwowej kasy to wyższy wzrost gospodarczy i większy odsetek pracujących osób w wieku produkcyjnym. W krajach rozwiniętych redukcja wydatków publicznych o 1 pkt proc. PKB powodowała przeciętnie wzrost stopy zatrudnienia o 1,3 pkt proc. Poza tym większość reform nie jest bolesna dla społeczeństwa, jak np. wprowadzenie wspólnych zakupów instytucji publicznych, budżetu zadaniowego, udogodnień dla przedsiębiorców, prywatyzacja czy otwarcie zawodów. Dla polityków najtrudniejsze do przeprowadzenia są te zmiany, z którymi wiąże się zagrożenie utraty władzy.

Taką jest reforma emerytalna. Nie unikniemy jednak wydłużenia wieku emerytalnego i jego zrównania w przypadku mężczyzn i kobiet. Stwierdzenie, że to zmiana bolesna, jest nadużyciem. Zmiany odbywałyby się stopniowo, dłuższa praca to wyższa emerytura, poza tym żyjemy dłużej. Czy likwidacja KRUS to szok? Może dla grupy rolnych latyfundystów, którzy korzystają z przywilejów. Wrażenie, że reformy są trudne i bolesne, bierze się

stąd, że ci, którzy im się sprzeciwiają, są często bardzo widoczni, jak np. związkowcy. Od dekady politycy niechętni zmianom powołują się na los rządu premiera Buzka, który przeprowadził reformy, potem stracił większość, a w końcu AWS przegrała wybory. Tymczasem reformy nie były ani zbyt radykalne, ani zbyt bolesne. Sam Buzek po porażce powiedział współpracownikom, że jednym z najpoważniejszych błędów było niewprowadzenie zarządu komisarycznego do TVP, która reformy rządowe przedstawiała jako „cztery apokalipsy spadające na Polskę”.

>>> Czytaj też: 200 mln zł na dobę - tak rośnie polski dług publiczny

Terror sondaży

Przychylność opinii publicznej jest kluczowa dla powodzenia reform, jednak politycy mają na tym punkcie obsesję. Dariusz Rosati używa określenia „terror sondaży”. – To problem Europy, gdzie politycy obserwują notowania i unikają podejmowania niepopularnych decyzji – mówi. – Każdego dnia rząd jest oceniany przez publiczność, media, członków partii, opozycję. Po poparcie społeczne nie idzie się co cztery lata, walczy się o nie codziennie – mówi z kolei Bogusław Grabowski, były członek Rady Polityki Pieniężnej. Rząd Tuska przez lata zwlekał z wydłużeniem wieku emerytalnego, bo z badań wynikało, że w Polsce ponad 70 proc. ludzi młodych, dla których to przecież odległa kwestia, jest temu przeciwnych. Z takim podejściem nie zgadza się Stanisław Gomułka. – Nie można patrzeć na poparcie jednej reformy, ważne jest poparcie dla rządu. Jeśli wynosi więcej niż 30 proc., z reguły wystarczy, żeby podejmować mało popularne reformy – przekonuje. O tym, że strach przed ukaraniem przez społeczeństwo za reformy jest często irracjonalny, może świadczyć przykład Łotwy, którą mocno dotknął kryzys gospodarczy. Premier Valdis Dombrovskis musiał zmniejszyć deficyt o 10 pkt proc. w ciągu roku. Zrobił to za pomocą drastycznych kroków, m.in. obniżył płace w budżetówce o 20 proc. oraz zamroził renty i emerytury.

Tymczasem poparcie dla niego utrzymało się na poziomie ok. 40 proc. Balcerowicz również miał przyzwolenie na reformy, gdy system komunistyczny walił się i szalała hiperinflacja. Natomiast w końcu lat 90., gdy był wicepremierem w rządzie AWS – UW i sytuacja nie była tak dramatyczna, próbując przeforsować zmiany, natrafi ał na opór partyjnych kolegów. Bogusław Grabowski wspomina, jak po ciężkich bojach, gdy udało się zdobyć zgodę AWS na zlikwidowanie wspólnego rozliczania się małżonków w PIT, Balcerowicz najpierw był zachwycony, by po dwóch dniach oznajmić: nie, UW się na to nie zgodzi. Przyzwolenie społeczne jest jednak często rozumiane kuriozalnie jako unikanie konfrontacji. Rząd SLD uległ górnikom w 2005 roku, choć było już wiadomo, że w zbliżających się wyborach nie ma szans.

>>> Czytaj też: Jeśli chcemy mieć silną walutę, rząd musi przestać rozdawać pieniądze

W ten sposób zdemontował w dużej części reformę emerytalną. Gdy górnicy przyjechali z kilofami do Warszawy, ówczesny marszałek Sejmu Włodzimierz Cimoszewicz wyciągnął z zamrażarki projekt korzystnej dla nich ustawy kosztującej podatników w ciągu 15 lat 93 mld zł. W sali sejmowej w negocjacjach uczestniczył minister finansów Mirosław Gronicki. – Panowie, to nie będzie z zaskórniaków kopalni. Za to, co dostaną, będą płacili inni – przekonywał, ale bezskutecznie. Premier Belka, który sprzeciwiał się tej decyzji, powiedział wtedy, że interes SLD i Cimoszewicza okazał się ważniejszy od interesu państwa. Wkrótce to samo mówiono o prezydencie Aleksandrze Kwaśniewskim, który ustawy nie zawetował.

Rozmywanie zmian

Tak właśnie kończą się reformy. Najczęściej jednak pod presją własnej partii, koalicjanta oraz obawy przed utratą części elektoratu wcześniej tracą zęby. Podobnie może być i teraz w Polsce. PSL już nie tylko nie pali się do zapowiedzianych przez premiera zmian w KRUS, lecz zgłasza też pomysły na złagodzenie przepisów wydłużających wiek emerytalny, tak by umożliwić matkom przechodzenie na wcześniejszą emeryturę – po urodzeniu każdego kolejnego dziecka czas pracy byłby skracany o trzy lata. Donald Tusk może się pocieszać tym, że ma do przekonania do reform tylko jednego koalicyjnego partnera. Hanna Suchocka miała ich aż dziewięciu, bo tyle partii wchodziło wówczas w skład rządu. Na opór natrafi ano często już we własnej partii, na etapie prac koncepcyjnych.

Jerzy Hausner, gdy zaproponował wydłużenie wieku emerytalnego, miał usłyszeć: „Kolego, ty wieku emerytalnego nie podniesiesz. I sprawa jest taka, czy go nie podniesiesz z nami, czy my nie podniesiemy go bez ciebie”. Rozmywanie reform ma w Polsce bogate tradycje. Tak było nawet z uchodzącymi za przykład sukcesu zmianami zasad przyznawania emerytur pomostowych. Ostatecznie liczbę osób uprawnionych do wcześniejszego kończenia aktywności zawodowej z ponad miliona ograniczono do 270 tys., choć początkowo miało ich być aż dwa razy mniej. Dopisano m.in. personel domów pomocy społecznej dla przewlekle psychicznie chorych, anestezjologów pracujących na ostrych dyżurach czy zawodowych tancerzy.

Reformę pomostówek chciał zresztą wprowadzić już rząd AWS – UW, ale wycofał się, gdy lista uprawnionych nie spodobała się „Solidarności”. Wiele polskich reform przeprowadzono połowicznie. Janusz Steinhoff chlubi się reformą górnictwa za rządów AWS, podczas której skasowano ponad 90 tys. etatów i zlikwidowano ponad 20 kopalń. Nie udało się jednak zabrać przywilejów i nie sprywatyzowano zakładów, które po kilku latach, gdy koniunktura się pogorszyła, znów wpadły w tarapaty. Rząd Buzka zakładał likwidację monopoli w telekomunikacji, gazownictwie i energetyce czy odejście od systemu koncesji. Nie zdążył, gdy z rządu wyszła UW. Nawet słynna reforma emerytalna nie została dokończona. Zapowiadana przez Tuska reforma emerytalna także okaże się połowiczna, jeśli nie uszczelni się systemu rentowego. Nagle okaże się, że mamy chore społeczeństwo. Liczba rencistów i ich świadczenia w stosunku do średniej płacy są obecnie jednymi z najwyższych w Europie. Przykładem, jak nie należy zabierać się do reform, jest próba usprawnienia działania i okiełznania rozrostu administracji. Tusk zapowiedział jej ograniczenie o 10 proc., tymczasem liczba urzędników zwiększyła się o blisko 70 tys. osób.

Podobnie skończyły się jeszcze bardziej radykalne próby podejmowane przez premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Mirosław Gronicki zwraca uwagę, że w Polsce jest trudniej reformować ze względu np. na orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego, który stał się „obrońcą uciśnionych” i blokuje wiele zmian ze względu na prawa nabyte. – To kuriozum. Wprowadza się coś bezsensownego, a potem trybunał tego broni – mówi. Zdaniem Jacka Rostowskiego reformy trzeba robić cały czas, „tak jak Kościół musi cały czas walczyć z grzechem”. Problem w tym, że w Polsce nigdy nie mieliśmy ciągłości działań usprawniających gospodarkę i fi nanse publiczne. Kolejne rządy zatrzymywały lub nawet odwracały działania poprzedników – np. rząd SLD wyłączył z reformy emerytalnej Buzka służby mundurowe i górników oraz rozmontował kasy chorych, wprowadzając NFZ. Zdaniem Dariusza Rosatiego wyjątkowo szkodliwe było wycofanie się przez PiS z okupionych ogromnymi kosztami decyzji poprzedników w kwestii waloryzacji świadczeń społecznych. Zrezygnowano z ograniczonej waloryzacji kwotowej na rzecz hojnej procentowej, powyżej inflacji, obciążając budżet dodatkowymi 5 mld zł rocznie.

Nagroda za reformy

Dlaczego w Polsce nie ma wystarczającego zrozumienia dla systematycznych reform gospodarczych? Zbyt dużo mamy zawodowych polityków bez doświadczenia związanego z działalnością biznesową czy wiedzą ekonomiczną. Zdaniem Stanisława Gomułki w krajach zachodnich należy przejść pewną drogę, by zajść na polityczny szczyt. Trzeba mieć odpowiednie wykształcenie i doświadczenie w działalności w biznesie i administracji. U nas ministrem, prezesem NBP czy nawet premierem często zostaje ktoś, kto przypadkowo znalazł się blisko głównego politycznego przywódcy. Z kolei Leszek Balcerowicz uważa, że potrzebny jest większy nadzór społeczeństwa obywatelskiego nad polityką. A nawet ograniczenie liczby kadencji pełnionych przez posłów czy senatorów na wzór rozwiązania funkcjonującego w przypadku prezydenta i innych urzędów. Jeśli bowiem ktoś zostaje politykiem na całe życie, zrobi wszystko, by w polityce pozostać.

Tymczasem brak reform kosztuje. Strategia trwania i strachu przed PiS zaowocowała w ubiegłym roku olbrzymim deficytem finansów publicznych, blisko 8 proc. PKB, i zagrożeniem przebicia progu ostrożnościowego długu w relacji do PKB w wysokości 55 proc. Tylko za porażkę deregulacji gospodarki i upraszczania przepisów, według OECD, płacimy wolniejszym wzrostem PKB aż o 1,4 proc. rocznie. Za to trud reform zwykle bardzo opłaca się gospodarce. Może to być nawet zysk w krótkim czasie, np. z racji większego zaufania rynków finansowych w górę idzie rating, a spadają odsetki od zadłużenia, które w Polsce wynoszą około 30 mld zł. Na razie musimy płacić trzy razy wyższe odsetki od Niemców. Jednak prawdziwe korzyści osiąga się w dłuższym terminie.

By za 20 – 30 lat dogonić naszego zachodniego sąsiada, powinniśmy rozwijać się w tempie 5 – 6 proc. rocznie. – Przy braku reform realne tempo to 2 – 3 proc. i duże ryzyko zaburzeń. Nierozwiązanie problemów finansów publicznych jest niczym zaciągnięty hamulec, bo wysokie są wydatki, a więc i podatki – ostrzegał Leszek Balcerowicz w wywiadzie dla „DGP”. Wzorem do naśladowania może być Irlandia, która na początku lat 80. była na skraju bankructwa, a ludzie masowo emigrowali. Rząd zdecydował się na reformy, ograniczając i porządkując wydatki publiczne, obniżając podatki dla firm, redukując zatrudnienie w sektorze publicznym. Po kilku latach Irlandia osiągnęła azjatyckie tempo wzrostu 8 – 10 proc. rocznie, co umożliwiło jej wyprzedzenie Wielkiej Brytanii pod względem dochodu narodowego na mieszkańca. Nawet obecnie, po kilkuletniej recesji i załamaniu systemu bankowego, wciąż utrzymuje przewagę nad swoim potężnym sąsiadem.

A jeśli już jesteśmy przy Wielkiej Brytanii, w 1990 r. Margaret Thatcher, wsławiona m.in. złamaniem siły związków zawodowych, odchodziła ze stanowiska powszechnie znienawidzona. Kiedy jednak przed dwoma laty brytyjska gazeta „Daily Telegraph” zorganizowała plebiscyt i zadała czytelnikom pytanie, którego ze znanych polityków najchętniej widzieliby jako szefa rządu, Żelazna Dama zwyciężyła w cuglach, pokonując ówczesnego premiera Gordona Browna. Prawdziwych reformatorów przynajmniej docenia się po latach.

ikona lupy />
Polskie pieniądze na tle mapy Europy / ShutterStock