Rok w rok podwyżka, a tłumaczenie zawsze to samo – wpływy ze sprzedaży biletów nie pokrywają kosztów utrzymania taboru autobusów, tramwajów i metra. Ale jeżeli miasta nadal będą tak podchodziły do sprawy, to wkrótce bilety osiągną astronomiczne ceny i nikt nie będzie chciał korzystać z publicznego transportu. Będziemy woleli jeździć samochodami i stać w korkach.
W Warszawie od nowego roku bilet jednorazowy kosztuje 4,4 zł, podczas gdy jeszcze dwa lata temu jego cena wynosiła 2,8 zł. Bilet miesięczny w tym czasie zdrożał z 78 do 100 zł. Doszło do tego, że niektóre trasy taniej pokonać samochodem niż za pomocą transportu publicznego, co od razu znalazło odzwierciedlenie w statystykach sprzedaży biletów w stolicy – w całym 2010 roku sprzedano ich 96 mln, w ubiegłym – o ponad 7 mln mniej. Podobna tendencja obserwowana jest niemal we wszystkich miastach wojewódzkich, w których regularnie drożeje korzystanie z transportu publicznego.
Zdaniem ekspertów taka polityka miast pogłębia niechęć Polaków do miejskich autobusów i tramwajów, co widoczne jest już nawet w statystykach Eurostatu. Wynika z nich, że o ile w 2000 roku 27,2 proc. Polaków korzystało z transportu publicznego, to w 2010 roku odsetek ten wynosił już zaledwie 11,6 proc. Reszta woli samochody.
Innymi słowy, na 100 osób jadących do pracy aż 88,4 jedzie autem. Pod tym względem gorzej od nas wypada jedynie Litwa. Reszta krajów europejskich z powodzeniem stawia na publiczny transport – w Niemczech korzysta z niego 14,1 proc. obywateli, w Belgii – 20,6 proc., a na Węgrzech – rekordowe 36,9 proc.
Reklama

Warszawa odstrasza cenami biletów

Analizując strukturę podwyżek cen biletów, można zauważyć wspólny dla wszystkich miast trend – starają się zmusić mieszkańców, aby przestawili się na bilety okresowe. Bo dzięki temu mają zapewnione regularne dochody. W tym celu niektóre podwyższają koszt biletów jednorazowych, a obniżają np. miesięcznych czy kwartalnych. Tak w ubiegłym roku zrobiła Bydgoszcz, gdzie bilet miesięczny staniał o 12 zł. Jak zapewnia Anna Strzelczyk-Frydrych z urzędu miasta, dzięki temu zaobserwowano nieznaczny wzrost wpływów z biletów.
Podobnie jest w Lublinie. Tu od kilku lat nie było podwyżek i dopiero w 2012 roku wzrosły ceny biletów jednorazowych. Ale ceny okresowych pozostały bez zmian. Efekt: zmalała liczba sprzedanych „jednorazówek”, a wzrosła – biletów miesięcznych.
Jednak zdecydowana większość miast stawia na podwyżki wszystkich biletów, przez co tamtejsze przedsiębiorstwa komunikacji tracą pasażerów. Ratują się więc zamykaniem części linii, skracaniem ich tras czy częstotliwości kursów. Wszystko w imię cięcia kosztów. Bo praktycznie wszystkie samorządy dopłacają do komunikacji publicznej. I paradoksalnie najwięcej dokładają najwięksi i najdrożsi.
W Warszawie z wpływów z biletów pokrywanych jest zaledwie 33 proc. wydatków na komunikację. Ale już w Białymstoku sprzedaż biletów wystarczy na pokrycie 76 proc. kosztów działalności tamtejszego przedsiębiorstwa komunikacji zbiorowej. Może to Białystok jako pierwszy znajdzie złoty środek, tzn. tak obniży ceny biletów, że mieszkańcy sprzedadzą swoje auta i będą jeździli wyłącznie autobusami, a miasto będzie jeszcze na tym zarabiało.
Ludzie wolą stać w korkach, niż płacić za drogi transport publiczny.