Pod pręgierzem znalazły się całe branże (jak agencje ratingowe, bankowość inwestycyjna) czy tylko określona grupa pracowników określonych instytucji (dilerzy bankowi biorący udział w ustalaniu stawek LIBOR). Stale pojawiają się jednak nowe wątki. Jak ostatni, dotyczący kupowania czasu prezesów spółek giełdowych. Sprawę nagłośnił „Financial Times”.

O co chodzi? W interesie spółek, których akcje są notowane na giełdzie, jest to, żeby znaleźć jak najwięcej nabywców tych walorów. O to, żeby dotrzeć do inwestorów (mamy na myśli nie drobnych graczy, którzy samodzielnie lokują oszczędności na giełdzie, ale inwestorów instytucjonalnych – jak zarządzający funduszami inwestycyjnymi), dbają już najczęściej domy maklerskie. Problem w tym, jak dbają. Otóż zwyczajem było to, że brokerzy zapewniali zarządzającym wiadomości z pierwszej ręki – bezpośrednie spotkania z prezesami spółek. Spotkać się można było nawet z szefami największych firm. Trzeba było spełnić tylko jeden warunek: zapłacić.

Jednak firmy zarządzające funduszami nie płaciły z własnych pieniędzy, ale z opłat wnoszonych przez klientów. To zaś jest zakazane, i to już od 2006 r. Fundusze mogą używać pieniędzy klientów tylko po to, by sfinansować dostęp do danych rynkowych czy analiz oraz prowizje za realizowane zlecenia. A, jak się okazało, niektóre fundusze wydawały w ten sposób dziesiątki milionów funtów. Stawki dochodziły do 20 tys. funtów za godzinę spotkania.

Co najzabawniejsze, prezesi podobno często w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że ktoś płaci za wejściówki. Co teraz? „Banki inwestycyjne i brokerzy działali tak od zawsze. Teraz będziemy jednak obserwować, i stanie się to bardzo szybko, że wielu zarządzających aktywami zacznie mówić: Wiecie co? Nie będziemy już płacić za dostęp do prezesów” – mówi cytowany przez „FT” anonimowy zarządzający z dużego funduszu. Ale na tym nie koniec: „Duże firmy będą zakładały, że powinny utrzymywać bezpośredni dostęp do firm. Ale dla małych funduszy taki dostęp się skończy. Czy to jest w interesie firm? Chyba nie”.

Narzekania jednak niewiele pomogą. Nad zarządzającymi wisi bat w postaci FSA – brytyjskiego nadzoru finansowego, który interes klientów stawia na pierwszym miejscu. FSA poprosił już prawie 200 firm zarządzających aktywami w Wielkiej Brytanii o deklarację, że radzą sobie z zarządzaniem konfliktem interesu własnego i klientów. Taka prośba może mieć wymiar finansowy: za brak właściwych rozwiązań w tej kwestii w ubiegłym roku nadzór na Wyspach ukarał jednego z zarządzających kwotą, bagatela, 3,5 mln funtów.