Facebook, Twitter, jedna z najpopularniejszych aplikacji do zarządzania czasem Evernote i dziesiątki różnych aplikacji jak LibreOffice, Grooveshark, HootSuite, LastPass, Netvibes, komunikator WhatsApp Messenger czy gra „To the Moon” – co łączy te internetowe usługi i serwisy? Wszystkie w polskiej wersji językowej pojawiły się dzięki samym użytkownikom, którzy za darmo je przetłumaczyli.
„Jesteśmy niezwykle zadowoleni, mogąc ogłosić dostępność polskiej wersji Evernote, tym bardziej że spolszczenia dokonaliśmy dzięki społeczności użytkowników. Tłumaczenie przeprowadził w zasadzie jeden polski entuzjasta Evernote” – tak brzmi komunikat firmy, która oficjalnie na polskim rynku pojawiła się przed kilkoma dniami.
– Mamy ok. 250 tys. użytkowników w Polsce. To, że jeden człowiek zupełnie za darmo z własnej woli przetłumaczył nasz interfejs, zwróciło uwagę firmy na ten rynek – przyznaje w rozmowie z nami Dmitry Stavisky, wiceprezes ds. inwestycji zagranicznych w Evernote. Za tłumaczenie odpowiada dwudziestoparolatek Michał Newiak, który zresztą samodzielnie lub w większej grupie osób zajmuje się społecznymi przekładami serwisów internetowych od dłuższego czasu.
Pracował m.in. przy aplikacjach LibreOffice, Grooveshark, a niedawno objął też funkcję koordynatora tłumaczenia komunikatora WhatsApp Messenger w wersji na Androida. Wszystko za darmo. Za pracę przy Evernote jedynym wynagrodzeniem, jakie uzyskał, jest dożywotnia subskrypcja w wersji premium.
Reklama
– Z tego, co wiem, to nie pierwszy przypadek, gdy sami polscy internauci zabierają się do tłumaczenia interfejsów używanych przez siebie serwisów – dodaje Stavisky. Na przełomie lat 2008 i 2009 polscy użytkownicy przygotowali polskie tłumaczenie interfejsu Facebooka. Po tym wydarzeniu serwis zaczął momentalnie zdobywać użytkowników. Po kilku miesiącach miał ich ponad milion. Społecznościowe tłumaczenie Twittera zaczęło się latem 2011 r. i zajęło kilka miesięcy. To użytkownicy odpowiadają też za polską wersję gry „To the Moon”. – To część szerszego zjawiska nazywanego crowdsourcingiem, czyli społecznościowym wolontariatem. Ludzie chcą mieć poczucie wpływu na marki, produkty, które lubią, których używają. I coraz chętniej wykonują takie prace za darmo, choć to wcale nie są łatwe zadania – tłumaczy Jan Kasprzycki-Rosikoń z organizacji MillionYou, autor książki „Crowdsourcing. Jak angażować klientów w świat marek”. „Crowdsourcing” to termin ukuty przez Jeffa Howe’a – dziennikarza magazynu „Wired” już w 2006 r. Dziś coraz częściej jest już też strategią samych firm, które angażują ten „crowd”, „tłum” do pracy. Oczywiście można się zastanawiać, czy to, co dobre dla tych przedsiębiorców, jest równie dobre dla całego rynku.
Dostają za darmo usługę. Ale może to też prowadzić do psucia rynku. – Nie chodzi o to, by całą pracę zrzucić na wolontariuszy, tylko by ich innowacyjność i chęć do współtworzenia produktów jeszcze mocniej przywiązywała ich do danych marek czy firm – tłumaczy Kasprzycki-Rosikoń.