W niektórych zawodach pracownicy zamiast otrzymywać wynagrodzenie w formie pensji wypłacanej przez pracodawcę, utrzymują się z datków od klientów. Ta stara tradycja przeczy nie tylko ekonomicznej logice. Czas ją porzucić.
Najczęstszym argumentem, który słyszy się w obronie napiwków, jest odwołanie się do ich roli motywacyjnej. Dzięki temu, że kelner uzyskuje napiwek w nagrodę za dobrą obsługę, ma odpowiednie bodźce ekonomiczne, by właściwie wykonywać swoją pracę. Jednak ani głębszy namysł, ani badania nie potwierdzają, że taka zależność faktycznie ma miejsce.
Po pierwsze, decyzja o wysokości napiwku jest bardzo często rutynowa lub zależy od czego innego niż jakość obsługi. Płacimy mniej, gdy nie smakuje nam danie lub gdy kuchnia spóźnia się z jego przyrządzeniem. Kelner ponosi więc koszty błędów reszty personelu. Po drugie, napiwek zmniejsza motywację do współpracy między kelnerami, którzy starają się dbać przede wszystkim o swoje stoliki, ponieważ od tego zależy ich wynagrodzenie.
Po trzecie, jakość obsługi (oceniana przez klienta) wyjaśnia jedynie kilka procent całkowitej zmienności wysokości napiwków. Po czwarte, rzekomą motywacyjną rolę łatwo byłoby zastąpić miniankietą dołączaną do każdego rachunku. Klient mógłby wraz z rachunkiem dostawać dwa kartoniki: czerwony i zielony. Jeśli byłby zadowolony z obsługi, wrzucałby do urny z imieniem kelnera zielony kartonik. W przeciwnym razie – czerwony. Pod koniec dnia menedżer otwierałby urny i miałby informację na temat odsetka usatysfakcjonowanych klientów.
Reklama
Jeżeli więc nie ma potrzeby motywować kelnerów do pracy napiwkami, to może są jakieś inne powody, by je płacić? Nieraz zdarzało mi się słyszeć, że trzeba coś zostawić, by „wesprzeć tych biednych ludzi”. To niewątpliwie szlachetna motywacja, jednak szkoda byłoby, żeby ta szlachetność znajdowała ujście właśnie w ten sposób. By to zrozumieć, rozważmy dwa przypadki.
Załóżmy najpierw, że pracujący w restauracji kelner faktycznie jest „biedny”, tzn. zarabia rynkową stawkę odpowiadającą jego wysiłkowi i umiejętnościom, ale my uważamy ją za niską (np. w stosunku do naszych zarobków). Czy można mu jakoś pomóc? Owszem, jeżeli damy mu tu i teraz 100 zł, to będzie o tę sumę bogatszy. Jednak jeżeli zachowanie całego społeczeństwa się zmieni (a tylko wtedy przecież mogłoby być to odczuwalne w szerszej skali), dochody kelnera z napiwków istotnie wzrosną, pracodawca będzie musiał obniżyć mu pensję. Alternatywą jest bowiem zatrudnienie innego pracownika, chętnego do pracy za niższą stawkę, która w połączeniu z nowym, wyższym napiwkiem daje satysfakcjonujący zarobek. W efekcie zwiększenie napiwków powoduje tylko zmianę struktury dochodów kelnera. Zamiast stabilnej pensji dostaje on dodatek w gotówce. Jego dochód będzie się więc charakteryzował wyższą zmiennością i w większym stopniu będzie pochodził z szarej strefy. Przychody z napiwków przecież bardzo rzadko są opodatkowane, nie płaci się z nich składek na ubezpieczenie społeczne.
Obok „biednego” kelnera istnieją jednak kelnerzy „bogaci”, czyli tacy, których dochody są większe niż to, co uzyskaliby na rynku, wykonując pracę o zbliżonym poziomie wysiłku i umiejętności. Tak jest w restauracjach o dużym natężeniu ruchu – kilkanaście procent od utargu z obsługiwanych stołów daje (w połączeniu z płacą minimalną) zarobek znacznie przekraczający to, co dałyby podobne nakłady wysiłku i kwalifikacji w innych zawodach. Dając napiwki w ruchliwych miejscach, niewątpliwie poprawiamy sytuację pracujących tam osób. Pytanie, czy rzeczywiście jest to najlepszy sposób, by podzielić się naszym bogactwem z potrzebującymi. Zwłaszcza że sytuacja, w której zawód kelnera łączy się z dochodami przewyższającymi kwalifikacje, powoduje, że trafiają doń osoby, których umiejętności są zbyt wysokie, by wykonywać ten zawód. Gospodarka traci na tym, gdy ktoś zamiast wykonywać pracę wartą 4,5 tys. zł, wykonuje pracę wartą 3,5 tys. zł, ze względu na to, że ma tam zarobki (np. na skutek napiwków) na poziomie 5 tys. zł. Gdyby wynagradzać kelnerów na zasadach rynkowych, do takiej sytuacji by nie dochodziło – trafiałyby tam wyłącznie osoby, których produktywność odpowiada wykonywanej pracy, a z reszty gospodarka miałaby większy pożytek gdzie indziej.
Mój osobisty sprzeciw wobec napiwków nie wynika jednak głównie z ich szkodliwej roli ekonomicznej. Nie lubię ich z wielu innych powodów. Napiwek wprowadza dwuznaczny element w relacje międzyludzkie. W miłe spotkanie dwóch ludzi, jakim jest przecież potencjalnie każdy kontakt z klientem, wkrada się element wdzięczenia się i targowania. Przez to, że jednej stronie zależy na pieniądzach, które spodziewa się zaraz uzyskać, można podejrzewać, że nie zachowuje się ona szczerze. Nawet jeśli nie jest to prawda, ten stan rzeczy wpływa także na zachowanie drugiej strony. Klient restauracji nie czuje się swobodnie, ponieważ sposób zachowania kelnera odbiera jako nienaturalny. Taka sytuacja zawiera, wedle mojego odczucia, elementy charakterystyczne dla niezbyt szlachetnych procederów takich jak żebractwo, łapówkarstwo czy prostytucja.
Ponadto napiwki, będące kontynuacją tradycji feudalnej, odwołują się do zupełnie nieuzasadnionego poczucia wyższości dającego nad biorącym. Ten pierwszy, by skompensować drugiemu jego rzekomą niższość, potwierdza tym samym swoją wyższość. Czuje się niemal jak feudalny pan, który wywdzięcza się „chamowi”. Do tego dochodzi jeszcze seksizm i rasizm. Kobiety dostają bowiem wyższe, a czarni niższe napiwki. Czy to już nie dość powodów, by wreszcie z tym skończyć?
ikona lupy />
Maciej Bitner główny ekonomista Wealth Solutions / Dziennik Gazeta Prawna