Ale po kolei. Na początku była zraniona duma. Podobno ktoś zorganizował ranking na 150 najbardziej wpływowych polskich dziennikarzy na Twitterze. I mnie tam oczywiście nie było. Więc jako człowiek z natury ambitny nie mogłem tego znieść. Zamiar zaćwierkania zaczął we mnie dojrzewać. Potem był tekst w konkurencyjnym dzienniku, który mnie rozwścieczył. Chciałem się odnieść teraz i zaraz. Założyłem więc konto i zaćwierkałem. Adwersarza (@BartoszMarczuk) nie przekonałem. Ale przynajmniej mi ulżyło. Tyle że byłem już jedną nogą po drugiej stronie. Jeden z czytelników (@tylkoswiat) nawet próbował mnie ostrzegać. Pytał, kiedy (obok pisania do „Magazynu”) znajdę czas na ćwierkanie. Ale było już za późno. Pojawili się pierwsi śledzący moje tweety (czyli tzw. followersi). Jak rozumiem ciekawi, co mam do zaćwierkania. Nie wolno ich przecież rozczarować! Tylko czy stanę na wysokości zadania? Przecież w końcu celuję w dłuższe formy. A tu trzeba się zmieścić w 140 znakach.

Najgorsze miało dopiero nadejść. Utarła się bowiem opinia, że cyfrowa era 2.0 to ożywczy powiew dla skostniałej opinii publicznej. Bo przecież dzięki takim narzędziom jak Twitter będzie ona bardziej demokratyczna. Dość nudziarskich polemik Wirpszy z Trznadlem na łamach kwartalników. Jeśli ktoś ma coś do powiedzenia, to (przynajmniej teoretycznie) może sobie bezpośrednio zaczepić takich wymiataczy polskiego Twittera jak @LeszekMiller albo @AdamSJasser. Kto wie, może zauważy go kiedyś sam @RyszardPetru? Sam święcie wierzyłem w ten dogmat. Aż do chwili, gdy przeczytałem tekst wschodzącej gwiazdy amerykańskiej ekonomii Noaha Smitha (@Noahpinion). Tytuł: „Czy w przyszłości będą nas zwalniać po 15 minutach?”. Autor daje w nim tuzin świeżych przykładów osób publicznych (dziennikarzy, polityków, urzędników), które chlapnęły coś na Twitterze i ich świętoszkowaci mocodawcy się od nich odcięli. I ci stracili robotę. Głupota? Brak instynktu samozachowawczego? Być może. Ale dużo bardziej przekonuje mnie teza postawiona przez Michaela B. Dougherty’ego (@Michaelbd), który twierdzi, że Twitter (i inne wymysły ery 2.0) to powrót do kultury duchowej małego dusznego miasteczka, gdzie każdy o każdym wszystko wie. A jeśli się ktoś wychyli, coś chlapnie w złym humorze albo po dwóch piwach, to potem cała miejscowość trzęsie się z oburzenia. I nie zapomina. Nic dziwnego, że małe miasteczka nie są idealnym miejscem do rozwijania pluralizmu poglądów i wolności słowa.

A oto gwóźdź do trumny. Rzekomo na Twitterze są wszyscy. I to nie tylko jacyś tacy ordynarni lanserzy. Ale nawet sam Paul Krugman (@NYTimeskrugman). Noblista ma zresztą ponad milion obserwujących. Ale chwileczkę. Na jednym z portali trafiam na intrygujący artykuł: „Dlaczego Paul Krugman NIE tweetuje”. Okazuje się, że on nigdy w życiu nie zamieścił żadnego tweeta. A te jego 5 tys. ćwierknięć to wygenerowane przez „NY Timesa” linki do felietonów i postów na blogu. Czemu Krugman nie chce iść z duchem czasu? Powód ten sam. „Spójrzmy prawdzie w oczy. Ludzie mają swoje demony. Te demony nie zawsze są zgodne z ogólnie przyjętymi kanonami. Lista jest długa: homofobia, rasizm, seksizm. Nie wiem, czy mam takie demony. Ale wykluczyć tego nie mogę. Więc jeśli miałyby kiedyś ze mnie wyskoczyć, to raczej niekoniecznie musi się o tym dowiedzieć milion osób”.

To ćwierkać czy nie ćwierkać? Oto jest pytanie.

Reklama