Wybory miały być nudne, a wynik z góry wiadomy, wyjąwszy ewentualne wejście do parlamentu jedynej antyeuropejskiej partii. Jednak, co najbardziej interesujące, frekwencja w tych nudnych, przewidywalnych oraz marudnych wyborach wyniosła 72 proc., czyli o osiem więcej niż w wolnej Polsce kiedykolwiek, a przeciętnie o 20 proc. więcej.

Czy polską skłonność do wyborczej absencji da się wytłumaczyć? Bo przybiera ona coraz bardziej horrendalny charakter. Wśród wszystkich państw, w jakich są dokonywane jakiekolwiek wybory (niekoniecznie całkiem demokratyczne), Polska jest na miejscu leżącym w trzeciej setce, gdzieś między Gabonem a Czadem. Zaś jeśli chodzi o Europę, przeciętnie frekwencja w Polsce jest niższa od najsłabszego pod tym względem kraju, czyli Szwajcarii, o około 15 proc.

W Niemczech mamy do czynienia z wieloma czynnikami podobnymi do tych, jakie występują w Polsce. Teoretycznie powinno być znużenie długotrwałymi rządami jednej partii i jednej osoby – i gdy się słucha mediów, podobno takie znużenie występuje. Teoretycznie Niemcy, przeżywający kryzys ekonomiczny gorzej niż my (chociaż oczywiście dla zwyczajnych ludzi istotny jest efekt skali), powinni narzekać na dotychczasowy rząd, a co najmniej znużeni pozostać w dniu wyborów w domu. Teoretycznie CDU nie ma nic szczególnego do zaproponowania, a pani Merkel przed wyborami bardzo uważała, żeby nic nie powiedzieć, co by kogoś zraziło. Skąd więc skąd ta frekwencja?

Dla nas jednak to tylko asumpt do tego, by powrócić raz jeszcze do polskiego dramatu frekwencyjnego. Nie sądzę, że im większa frekwencja, tym lepsza demokracja, ale na pewno tym lepsze poczucie elementarnej identyfikacji z politykami. W arcyciekawych badaniach CBOS dotyczących obywateli niezdecydowanych na razie co do tego, czy i na kogo oddadzą głos, ujawnia się pewna tendencja, na którą zresztą zwraca uwagę szefowa tej instytucji – prof. Mirosława Grabowska. Im bardziej umiarkowane i mało zdecydowane poglądy danej partii, tym mniej ma ona zdecydowanych zwolenników, a więcej niezdecydowanych na razie. Jest to ciekawy przypadek, kiedy badania socjologiczne zgadzają się ze zdrowym rozsądkiem.

Reklama

Powstaje zatem dylemat, czy, jakby chciało wielu, mieć stanowcze poglądy i jasne propozycje zasadniczych przemian, czy lepiej spokojnie prowadzić politykę na średnim poziomie. Otóż tutaj występuje wielka różnica między Niemcami i Polską. A może to określić inaczej – między demokracją zdyscyplinowanych obywateli a demokracją, w której dowolność wypowiedzi przekracza granice dopuszczalne zarówno przez logikę, jak i przez dobre obyczaje. Przepraszam, że użyję banalnego sformułowania, ale banały bywają prawdziwe, jest to różnica między starą demokracją (czyli sześćdziesięcioletnią) a młodą (czyli ledwie po dwudziestce).

Rzecz nie w tym, że stare demokracje są bardziej demokratyczne, bo i je dotyka coraz mocniej powszechny kryzys demokracji, lecz w tym, że mniej w nich słychać ludzi głupich lub tak ideologicznie oszalałych, że przeczących zdrowemu rozsądkowi. A ponadto w mniejszym stopniu wpływ na politykę i na opinię publiczną mają samoucy, którzy ubóstwiają posiadać silne zdanie na wszystkie tematy. W Polsce, na skutek setek lat marnej publicznej edukacji, nie ma zdrowej kontroli nad cudzymi poglądami. Bardzo trudno jest jasno wskazać na sprawy oczywiste. Na skutek tego rozmawiamy, ba, dyskutujemy o radarach, o pomocy społecznej – co powinna, a czego nie, czy też o tym, czy „Pan Tadeusz” winien być wśród lektur szkolnych. I każdy ma zdanie. Identycznie jest z polityką, ponieważ każdy obywatel ma swoje prawa, sądzi, że ma także prawo mieć silne poglądy i że jego poglądy są równie mądre jak poglądy polityków. A wobec tego polityków lekceważy i na wybory nie idzie, bo najchętniej by głosował na najmądrzejszego, czyli na siebie.