Wychowanie dziecka w Polsce do momentu, w którym skończy 20 lat, kosztuje co najmniej 176 tys. zł – wynika z najnowszej analizy Centrum im. Adama Smitha. Dwójka pochłonie już 317 tys., a trójka 421 tys. zł. Co najmniej, bo kwoty te dotyczą – jak określają to ekonomiści – minimum standardu. Wspomniane liczby niejednego mogą przyprawić o zawrót głowy. Doświadczonym rodzicom tego rodzaju raporty krzywdy zrobić nie mogą, bo oni zweryfikowali wszystko w praktyce. Wiedzą, z czym to się je. Gorzej z bezdzietnymi, którzy decyzji o posiadaniu potomstwa jeszcze nie podjęli. Liczby mogą ich tylko utwierdzić w przekonaniu, że dziecko jest dla nich za drogie.

– Te wyliczenia są kierowane bardziej do przedstawicieli władz niż do rodziców – broni raportu jego autor Aleksander Surdej. I rzeczywiście w swojej pracy wskazuje nie tylko na ekonomiczne aspekty rodzicielstwa, ale konieczność zrekompensowania rodzicom tych wydatków przez państwo. – To dla rządzących, którzy kreują politykę prorodzinną, ma pójść konkretny sygnał: zobaczcie, jak dużo kosztuje w Polsce dziecko – przyznaje Joanna Krupska, prezes Związku Dużych Rodzin Trzy Plus.

Wyliczenia bardziej niż na kolejne ekipy rządzących przemawiają do wyobraźni rodziców. Choć pojawiają się kolejne pomysły rozwiązań systemowych – ulgi, urlop tacierzyński, pomoc w zatrudnianiu niań czy najnowszy pomysł z wydłużeniem urlopu macierzyńskiego – dzieci wcale nie rodzi się więcej. W Europie jesteśmy jednym z liderów pod względem niskiego współczynnika urodzeń (1,3). A to nie jest tak, że Polacy nie chcą mieć dzieci. Wręcz przeciwnie. Skala planowanej bezdzietności jest niewielka i zbliżona u kobiet i mężczyzn (wśród osób bezdzietnych 13 proc. mężczyzn i 10 proc. kobiet nie planuje mieć dzieci). Nie zakładają rodzin, bo na przeszkodzie stoją im bariery.

Dziecko jako dobro konsumpcyjne

Reklama

Ekonomizacja rodzicielstwa ma długie tradycje i sięga przełomu XVIII i XIX wieku, kiedy to płodność naturalna została zastąpiona tą kontrolowaną, a potomstwo zaczęło niejako konkurować z półluksusowymi i luksusowymi dobrami oraz usługami konsumpcyjnymi. O związkach między aspektem ekonomicznym a płodnością mówił już guru liberałów Adam Smith.

Ale szerzej zaczęto badać temat w połowie ubiegłego wieku. Harvey Leibenstein jako pierwszy podzielił koszty związane z posiadaniem dziecka na bezpośrednie, obejmujące wydatki na utrzymanie dziecka, i pośrednie, dotyczące utraconych możliwości jako konsekwencji posiadania potomka. Leibenstein dowiódł, iż w miarę wzrostu dochodów rodziny maleje użyteczność kolejnego dziecka, przy czym użyteczność dziecka była według niego trojaka – dziecko może być po pierwsze źródłem radości i satysfakcji dla rodziców, jak dobro konsumpcyjne, po drugie może być potraktowane jak producent, który dołoży do budżetu rodzinnego, a po trzecie być zabezpieczeniem na starość. Noblista Gary S. Becker poszedł jeszcze dalej i uznał, że dzieci spełniają taką samą rolę jak dobra luksusowe.

Małżeństwa, stosując efektywną kontrolę urodzeń, decydują o posiadaniu dzieci w taki sam sposób, w jaki decydują o nabyciu dobra trwałego użytku. Becker wskazywał też jako pierwszy na fakt, że dziecko może być bardziej jakościowe, a więc bardziej „doinwestowane”, wykształcone i dopieszczone przez rodziców.

Ale ekonomizacja rodzicielstwa nie ograniczyła się jedynie do akademickich rozważań. Amerykański rząd publikuje raporty na temat kosztów wychowania dziecka od 1960 r. W pierwszej jego edycji „cenę” latorośli oszacowano na 25,3 tys. dol. Obecnie – wedle najnowszych danych Departamentu Rolnictwa – wychowanie dziecka do 17. roku życia kosztuje w USA średnio prawie 235 tys. dol. Australijski raport banku Suncorp „Cost of Kids” podaje z kolei, że w zależności od wieku dziecka trzeba na niego wydać od 180 do 258 dol. tygodniowo. Najwięcej kosztuje nastolatek w wieku 13–17 lat.

>>> Czytaj także: Kredyt hipoteczny spłaca jedna na sześć polskich rodzin posiadających dziecko

Młodzi egoiści?

Z „Diagnozy Społecznej 2013” wynika, że obecnie w Polsce na decyzję o posiadaniu dzieci największy wpływ mają warunki materialne, ale nie w sensie obiektywnym (np. wysokość dochodu czy wielkość powierzchni mieszkalnej), lecz w sensie subiektywnym. Jak tłumaczy to autor diagnozy, prof. Janusz Czapiński, chodzi o rozbieżności z aspiracjami życiowymi.

– To przeświadczenie, że kolejne dziecko przy obecnym dochodzie ograniczy możliwość realizowania celów, do których aspirujemy, a przy obecnej powierzchni mieszkania spowoduje zagęszczenie powyżej poziomu uznanego przez nas za dopuszczalny. Liczby tylko utwierdzają ich w takim przekonaniu – wyjaśnia socjolog.

Tymczasem okazuje się, że trudne warunki materialne, brak pracy lub niepewność zatrudnienia jako przeszkody w posiadaniu dzieci podawał niemal taki sam procent najuboższych i najbogatszych. – Wyniki analiz przemawiają za tym, iż osoby bezdzietne zdają się przeszacowywać potencjalne koszty rodzicielstwa – powołują się bowiem na przyczyny materialne rezygnacji z dzieci niezależnie od poziomu dochodów – pisze prof. dr hab. Irena E. Kotowska z SGH. Może to być związane z obawami o pogorszenie standardu życia wskutek ponoszenia wydatków na wychowanie dziecka. Z kolei osoby posiadające jedno lub dwoje dzieci więcej wydają się trafniej oceniać swoją sytuację materialną.

– Młodzi ludzie przyzwyczajają się do pewnego standardu, posiadanie dzieci będzie się dla nich wiązać z obniżeniem poziomu życia, ale nie z ubóstwem – mówi Marcin Chludziński, prezes Fundacji Republikańskiej. – Dzieci wymuszają nie tylko racjonalizowanie domowego budżetu, ale też innowacyjność. Rodzice mają impuls do zwiększania swoich zarobków i o tym w raportach się nie wspomina – dodaje. On sam ma trójkę dzieci – najmłodsze ma 8 miesięcy, najstarsze 6 lat. – Kwestie finansowe zaczęliśmy odczuwać przy trzecim dziecku – przyznaje. Największym obciążeniem okazały się koszty przedszkola dla dwójki dzieci, bo nie udało im się dostać do placówki publicznej.

Pompowanie kosztów

– Dziecko kosztuje i to wie każdy, kto podejmuje decyzję o prokreacji. Ale planowanie potomstwa tylko na bazie suchych kalkulacji mija się z celem – mówi Chludziński. Zwłaszcza że w analizach wyciąga się średnią, a rozbieżności w wydatkach na wychowanie dzieci są ogromne.

W wyliczankach kosztów wychowania dzieci, które coraz chętniej publikują eksperci, dziennikarze czy blogerzy, mówi się już nie tylko o codziennych obciążeniach związanych z posiadanie dziecka, ale o kosztach samej ciąży, pielęgnacji ciała, suplementów diety, kremów na rozstępy, a nawet odpowiednich ubrań, bo – cytując hasło firmy Happymum, producenta ubrań ciążowych – kobieta w ciąży ma być dziś „beautiful, sexy, pregnant”. Nie dziwne, że wszelkie szacunki dotyczące horrendalnych kosztów rodzicielstwa to bardzo medialny temat, skoro podbijany jest dodatkowo przez koncerny, które w rodzicach upatrzyły sobie hojnych klientów.

W sieci pełno przykładów coraz liczniejszych kursów i warsztatów, których ceny sięgają kilkuset złotych. Można się w ich trakcie nauczyć, jak dotykać niemowlaka, jak być dobrym i obecnym ojcem, słuchającą matką, wiązać chusty i nosić dziecko czy używać naturalnych pieluch. A przecież sterylizator do butelek z powodzeniem można zastąpić wrzątkiem i obyć się bez detektora oddechu czy kamery.

– Koszty wychowania zależą od poziomu dochodów danej rodziny, rozbieżności są olbrzymie – przyznaje Krupska. Sama wychowała siódemkę dzieci, z których czwórka już ma w ręku dyplom wyższej uczelni, najmłodsze zaś kończy gimnazjum. – Zaczynaliśmy bez żadnych perspektyw, bez mieszkania i oszczędności. A jednak udało nam się zbudować dom, wychować i wykształcić nasze dzieci – mówi Krupska.

Wątpliwości może wzbudzać nie tylko rozbieżność wydatków z uwagi na materialny status rodzica. Koszty wychowania dzieci są dynamiczne i tak naprawdę nie można ich zaplanować na kilkanaście lat do przodu. Wyliczenia bazują na „tu i teraz”. – W przypadku każdej metody szacowania wydatków, jakie niesie ze sobą posiadanie i wychowanie potomstwa, można wskazać słabe punkty. Dla przykładu – jak uwzględnić zmienność cen? – rzuca przykład Chludziński. Takich zmiennych, które mają wpływ na ostateczny bilans zysków i strat rodzica, jest znacznie więcej. Polityka podatkowa, rodzinna, zestaw ulg w ciągu 18–20 lat może zmienić się wielokrotnie.

O przewidywaniu gospodarczych kryzysów też nie ma mowy. Podobnie nie sposób przewidzieć, o ile i czy w ogóle wzrosną nasze zarobki albo jaki rachunek za prąd przyjdzie nam zapłacić za 10 lat. – Łatwiej oszacować to, o czym żaden z raportów nie wspomina – mówi Krupska. Miłość, satysfakcja i radość z dawania nowego życia są tu najważniejsze i niepoliczalne.

>>> Czytaj też: Liczba dzieci zmniejsza się systematycznie od połowy lat 80.