"There is no alternative”, czyli „Nie ma żadnego wyboru”. Albo od pierwszych (angielskich) liter TINA. Nie wiadomo, czy to Margaret Thatcher wymyśliła ten slogan. Jednak na pewno to ona opanowała do perfekcji umiejętność obezwładniania za jego pomocą przeciwników. W praktyce eliminując wszelką dyskusję o tym, że może zdrowy rozwój społeczny mógłby się opierać na innych zasadach niż zderegulowany rynek wewnętrzny, wolny handel oraz kapitalistyczna globalizacja.
Polska – jako kraj peryferyjny – nie była tego myślenia matecznikiem. Ale i u nas TINA zadomowiła się mocno. Ma ona dwa oblicza. Pierwsze poznaje każdy, kto ośmiela się krytycznie ocenić dorobek transformacji. Wówczas nadziewa się na nieuchronne „dziś łatwo jest szukać dziury w całym. Ale wtedy nie mieliśmy innego wyjścia”. I to niezależnie, czy rzecz dotyczy skoku w wolny rynek z czasów Wilczka i Balcerowicza, czy neoliberalnych reform rynku pracy wprowadzonych przez Jerzego Hausnera albo podatkowych posunięć Grzegorza Kołodki i Zyty Gilowskiej (które sprawiły, że w Polsce mamy dziś w praktyce podatek liniowy od dochodów osobistych).

>>> Czytaj też: Kołodko: Nowy Pragmatyzm ostatnim gwoździem do trumny neoliberalizmu

Drugie oblicze TINY widać, gdy w dyskusji pojawia się temat reform ekonomicznych. Bo one – wedle myślących TINĄ – są reformami przez duże „R” tylko wtedy, jeśli zakładają większe urynkowienie gospodarki, dalsze uelastycznienie rynku pracy albo deregulację. Jeżeli reformy miałyby pójść w przeciwnym kierunku, to już – według polskich tinologów – reformami być przestają. A stają się „rozdawaniem wyborczej kiełbasy” (podwyżki emerytur), „majstrowaniem przy rynku pracy” (ozusowanie umów cywilnoprawnych) lub „skokiem na oszczędności obywateli” (reforma OFE).
Reklama
Tej TINY było w ostatnich 25 latach w polskiej debacie ekonomicznej wiele. Dałoby się pewnie nawet udowodnić, że wręcz zawładnęła sporą częścią elit politycznych, ekonomicznych oraz medialnych. Czy to oznacza, że przez 25 lat nie było w Polsce ludzi myślących inaczej? Oczywiście, że nie. To dlatego zdecydowaliśmy się stworzyć ich poczet. Będzie on subiektywny i niepełny. Dobrze, żeby powstał. W sam raz na koniec roku wielkich podsumowań polskiej transformacji.

Tadeusz Kowalik i polska szkoła ekonomii socjalnej

„Witaj. Tadeusz. Podobno głosisz, że to ja stworzyłem najbardziej niesprawiedliwy ustrój w Europie” – tymi słowami powitał kiedyś Kowalika Tadeusz Mazowiecki. Obaj znali się doskonale jeszcze z czasów solidarnościowej opozycji, której byli filarami. Podobno to Kowalik namówił Mazowieckiego na wspólny wyjazd do Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Dziewięć lat później ich drogi się rozeszły. Profesor Kowalik należał bowiem do najbardziej dobitnych krytyków gospodarczych posunięć pierwszych solidarnościowych rządów (głównie planu Balcerowicza). Uparcie zwracał uwagę, że wywodząca się z klasy średniej wierchuszka „S” zdradziła tych, którzy wynieśli ją do władzy. Bo jeszcze przy Okrągłym Stole nie było przecież mowy o skoku w rynek ani o zagrożeniu ogromnym bezrobociem. Nie planowano gloryfikacji pracodawcy kosztem pracownika, nie mówiono o rychłej rejteradzie polskiego państwa z wielu kluczowych dziedzin polityki społecznej. A potem nagle elity „S” dokładnie te rozwiązania wprowadziły. Twierdząc, że „nie ma alternatywy”.
To Kowalik był autorem słynnego bon motu, że wprawdzie Mazowiecki chciał po rady pojechać do Bonn i stamtąd przywieźć patent na „społeczną gospodarkę rynkową”, ale jego najbliżsi współpracownicy (Waldemar Kuczyński i Leszek Balcerowicz) kupili mu bilet do Chicago. A więc ojczyzny neoliberalizmu i monetaryzmu. Za tym żartem krył się poważny zarzut. Kowalik kontestował nim polską TINĘ, twierdząc, że przy projektowaniu nowego ładu ekonomicznego nie skorzystano z lekcji Niemiec czy Skandynawii. Chodziło mu głównie o państwo socjalne. Na które, według wyznawców TINY, Polski po prostu nie stać. A nawet gdyby ją było stać, to i tak w socjal inwestować nie należy, ponieważ tworzy on w społeczeństwie postawy roszczeniowe, zmniejsza gotowość do pracy i skutkuje sztucznymi barierami dla dynamiki PKB.
Tymczasem Kowalik dowodził czegoś dokładnie odwrotnego. Jego zdaniem państwo dobrobytu jest nie tyle skutkiem zachodniego dobrobytu, ile jego przyczyną. Dodatkowym silnikiem, który pozwala gospodarce rozwijać się równomierniej i sprawiedliwiej. Tym samym ekonomista dopuszczał się tego rodzaju krytyki socjalnej, której TINA nie znosi. Mówił, że państwo dobrobytu to nie tylko gest dobrego serca bogatych wobec biednych. Ale przedsięwzięcie sensowne i uzasadnione również od strony ekonomicznej. Dlatego Kowalik pretensje o „ślepotę na lewe oko” miał nie tylko do arcyliberalnego Leszka Balcerowicza, lecz również do udających lewicę polityków gospodarczych w stylu Jerzego Hausnera. Obarczając jego właśnie odpowiedzialnością za okrojenie polskiego państwa socjalnego i radykalne uelastycznienie rynku pracy w latach 2001–2005.
Tylko że takie myślenie wydawało się wtedy – w latach 90., a nawet i po roku 2000 – herezją. Kowalika uznano nie tyle za „oszołoma” (bo z socjalną prawicą spod znaku Radia Maryja niewiele go łączyło), ile za „wiecznie wczorajszego” fantastę, który nie nadąża za szybko zmieniającym się zglobalizowanym światem XXI w. Do końca życia (zmarł w 2012 r.) Kowalik poruszał się na obrzeżach polskiej debaty ekonomicznej. Pisał sporo i zgromadził wokół siebie niemałe grono zdeklarowanych zwolenników. Zwłaszcza po wybuchu kryzysu w 2008 r. Do głównego obiegu medialnego czy politycznego nie przebił się jednak nigdy.
Oczywiście nie jest tak, że Tadeusz Kowalik miał w III RP monopol na wprowadzanie do polskiej ekonomii ważnych pytań. Robili to i robią nadal na różnym poziomie inni badacze polityki społecznej, tacy jak Jolanta Supińska czy Ryszard Szarfenberg z Uniwersytetu Warszawskiego. Ten ostatni należy do najbardziej znanych w Polsce badaczy koncepcji dochodu obywatelskiego. Jako jeden z nielicznych zwraca też uwagę na widoczne również u nas zjawisko spadającego udziału płac w PKB, które jest od dłuższego czasu poważnym problemem bogatego Zachodu. Z kolei Wiesława Kozek, socjolog badająca rynek pracy już w latach 90., w pracy „Destruktorzy” dowodziła, jak tendencyjny i oderwany od rzeczywistości jest wizerunek związków zawodowych tworzony przez nasze media. Ostatnio pojawia się coraz więcej badaczy prekariatu (np. socjolog Jarosław Urbański), a więc plagi pracy niepewnej i słabo płatnej, która w Polsce jest zjawiskiem dotkliwym. Wątek socjalny powraca też w tekstach epidemiologa Rafała Halika z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego. W ten sposób problemy bliskie Kowalikowi osaczają ekonomię. Nie jest to wprawdzie wtargnięcie głównymi drzwiami, bo na to TINA ciągle jest zbyt silna. Raczej wdzieranie się do debaty przez okna i dziury w dachu.

Neokaleckiści, czyli inwestycje poprzedzają oszczędności

O tym, że polski ekonomista Michał Kalecki ma do powiedzenia wiele na temat natury obecnego kryzysu ekonomicznego, można się dziś łatwiej dowiedzieć w USA, Wielkiej Brytanii czy Niemczech niż nad Wisłą. Choć Kalecki zmarł w 1970 r., to jego teoria efektywnego popytu i esej „Polityczne aspekty pełnego zatrudnienia” były w ostatnich latach przywoływane przez najbardziej wpływowych zachodnich ekonomistów, nierzadko pokazujących jego rozwiązania jako ciekawsze i bardziej adekwatne do współczesnych wyzwań niż te stworzone mniej więcej w tym samym czasie przez Johna Maynarda Keynesa.
Co ciekawe, wpływ Kaleckiego na polską debatę ekonomiczną po 1989 r. był zerowy. I to pomimo że istniało wtedy nawet spore grono kaleckistów. Najważniejszy z nich to prawdopodobnie Kazimierz Łaski, wychowanek Kaleckiego, którego błyskotliwą karierę akademicką w PRL-u przerwały wydarzenia marcowe 1968 r. Łaski zdecydował się na emigrację i osiadł w Austrii, gdzie z czasem objął funkcję szefa wpływowego Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych (WIIW). Kierowany przez niego instytut specjalizował się w badaniach gospodarek Europy Środkowej.
Gdy nastał rok 1989, Łaski napisał dla nowego polskiego rządu zestaw rad. Przestrzegał przez realnymi konsekwencjami planu Balcerowicza dla rodzimej gospodarki. Pisał, że połączenie uwolnienia cen nośników energii, wysokiej dewaluacji złotego i zaporowych stóp procentowych spowoduje drastyczny spadek płac realnych. To z kolei przełoży się na znaczący spadek popytu krajowego i recesję. Co nie będzie sprzyjało modernizacji zacofanej gospodarki ani walce z inflacją. Ta ekspertyza została odrzucona przez resort finansów, a doradzający wtedy Leszkowi Balcerowiczowi młody ekonomista z Londynu Jacek Rostowski napisał odpowiedź, w której zarzucił Łaskiemu rażące błędy metodologiczne. Faktycznie jednak chodziło o to, że rząd Mazowieckiego odrzucał wówczas wszelką krytykę zamysłów Balcerowicza, widząc w niej drogę do rozwodnienia całego planu, nawet kosztem pogłębiającej się recesji. Sfrustrowany Łaski zrezygnował z doradzania rządowi i krytykował filozofię przeprowadzenia polskiej transformacji (zwłaszcza jej szokowy charakter) już z pewnego oddalenia.
Odmiennej filozofii ekonomicznej nie potrafił zresztą narzucić wówczas nawet inny, dużo lepiej osadzony w polskiej polityce kaleckista Jerzy Osiatyński: polityk Unii Demokratycznej (potem UW), a w latach 1992–1993 minister finansów. Dziś pytany, jak wiele z nauk Kaleckiego zdołał wtedy wcielić w życie, odpowiada z dozą autoironii: „okrągłe zero”.
Dlaczego Łaski i Osiatyński (a wraz z nimi również Kalecki) ponieśli porażkę w starciu z TINĄ? Po pierwsze, kaleckizm głosi, że najzdrowsze jest patrzenie na gospodarkę od strony popytu. A to oznacza, że bogactwo narodów buduje się od dołu. Jeżeli pracownik osiąga zbyt niskie dochody, to nie może kupować towarów i usług, w związku z czym przedsiębiorca musi redukować zatrudnienie. A gospodarka wpada w błędne koło samonapędzającej się recesji. Która rodzi na dodatek fatalne skutki społeczne. Takie podejście nie było jednak modne w Polsce po 1989 r. I nadal nie jest modne. Bo według TINY bogactwo idzie z góry (ekonomiści nazywają to podejściem podażowym) i dlatego jej wyznawcy muszą się koncentrować na tworzeniu ułatwień dla posiadaczy kapitału (czyli przedsiębiorców i pracodawców), uważając, że bogactwo będzie w naturalny sposób skapywało w dół. I dotrze do pracowników.
Drugi powód nieobecności kaleckistów przy budowaniu podstaw ładu gospodarczego III RP to ich jednoznacznie pozytywny stosunek do angażowania się państwa w gospodarkę. Według Kaleckiego etatystyczna interwencja to najlepszy sposób, by zapobiec cyklicznemu wpadaniu gospodarki w recesję. Głównie z powodu naturalnej skłonności sektora prywatnego do oszczędności, która jest drogą do stagnacji i kumulowania nierówności społecznych. Dlatego państwo nie może uchylać się od roli promotora inwestycji. Bo zostawienie tego zadania sektorowi prywatnemu czy kapitałowi zagranicznemu byłoby nieodpowiedzialnością wobec obywateli. Również takie myślenie nie było zbytnio kompatybilne z TINĄ, której pierwszym przykazaniem pozostanie deregulacja, decentralizacja i otwarcie gospodarki. Dopiero kryzys 2008 r. sprawił, że potęga TINY została przełamana. Także u nas. Powrót Kaleckiego do debaty ekonomicznej rozpoczął się. Powstają na jego temat nowe badania (warto wymienić choćby prace Grzegorza Konata z Instytutu Badań Rynku Konsumpcji i Koniunktur), a widmo neokaleckizmu już zaczyna krążyć nad polską debatą ekonomiczną.

>>> Czytaj też: Kieżun: Polska Afryką Europy. Transformacja była klasyczną neokolonizacją

Inna prywatyzacja jest możliwa

Ile prywatnego w gospodarce kapitalistycznej? To jedno z najważniejszych pytań, na które musiała odpowiedzieć polska ekonomia w ciągu minionych 25 lat. TINA miała na ten dylemat odpowiedź prostą: im więcej prywatnego, tym lepiej. Bo prywatna własność jest co do zasady lepsza i skuteczniejsza. To nieformalne przykazanie przyświecało niemal wszystkim rządom po 1989 r. Tam, gdzie chodziło o realną gospodarkę (przemysł, sektor finansowy), spór dotyczył nie tyle „czy”, ale „jak szybko”.
Gdy pod koniec pierwszej dekady polskiej transformacji skończyły się najbardziej oczywiste i najłatwiejsze do sprzedania aktywa, dyskusja o polskiej prywatyzacji wkroczyła w nowy – bardziej subtelny – etap. Nieubłagana logika TINY nakazywała, by oddać rynkowi również dziedziny życia publicznego dotąd rządzące się innego rodzaju mechanizmami. Taki los spotkał system emerytalny (częściowo sprywatyzowany w 1999 r.), system opieki zdrowotnej (reforma z 1997 r. wprowadziła pierwsze rynkowe mechanizmy, a obecny rząd PO-PSL to rynkowienie kontynuuje) albo system pośrednictwa pracy (agencje pracy tymczasowej stworzone przez rząd SLD-PSL). Nie mówiąc już o częściowej prywatyzacji edukacji oraz transportu publicznego.
Przeciwstawianie się tej „jedynie słusznej” logice modernizacji było przez lata uważane za grzech śmiertelny i prowadziło nieuchronnie do opatrzenia metką „oszołoma” i „populisty”. Niemniej i tu znalazło się kilku ekonomistów, którzy odważyli się myśleć trochę inaczej. Jednym z pierwszych i najbardziej systematycznych krytyków polskiej prywatyzacji jest Jacek Tittenbrun związany z Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor monumentalnej czterotomowej kroniki polskich przemian własnościowych. Tittenbrun drobiazgowo przedstawia tam jej najróżniejsze formy (od dzikiego uwłaszczenia nomenklatury po program powszechnej prywatyzacji). Po lekturze tej pracy nawet największy zwolennik TINY zachwieje się pewnie w swoim niezłomnym przekonaniu, że nie było innego wyjścia.
Podobne może być wrażenie z lektury prac Andrzeja Karpińskiego i Polskiego Lobby Przemysłowego, które podają w wątpliwość sensowność prywatyzacji (i faktycznie częściowej likwidacji) polskiego potencjału przemysłowego odziedziczonego po PRL-u. Co było – zdaniem autorów – nie tyle wynikiem trzeźwej kalkulacji, ile kompromitującego braku polityki przemysłowej u kolejnych rządów wolnej Polski.
Nieco bardziej przekrojowe – choć nie mniej buntownicze – przesłanie płynie z wystąpień innych ekonomistów: Witolda Kieżuna (Akademia Leona Koźmińskiego) i Mariana Guzka (Uczelnia Łazarskiego). Żeby uniknąć wrażenia, że krytyczny obrachunek z prywatyzacją jest tylko domeną starszego pokolenia, warto przywołać prace prawnika Dawida Sześciły z Uniwersytetu Warszawskiego. Zwraca on uwagę na najnowszy etap polskiej prywatyzacji, który rozgrywa się tu i teraz. Na przykład w systemie edukacyjnym oraz w służbie zdrowia. Sześciło dowodzi nawet, że jest to „prywatyzacja pełzająca” i celowo przeniesiona na poziom lokalny, by cichcem wejść w życie bez fundamentalnej debaty politycznej na poziomie centralnym.
Autorką najbardziej efektownego obrachunku z polską prywatyzacją jest jednak bez wątpienia Leokadia Oręziak. Ekonomistka z SGH od kilku lat należy do najbardziej zagorzałych przeciwników prywatyzacji systemu emerytalnego. A jej głos był ważnym i słyszalnym argumentem na rzecz fundamentalnej reformy OFE, na jaką zdecydował się rząd. Choć dodać należy, że – zdaniem Oręziak – gabinet Tuska i tak wykazał się nadmierną wstrzemięźliwością. Bo reforma emerytalna z 1999 r. powinna zostać (z przyczyn fiskalnych oraz społecznych) całkowicie cofnięta. A system emerytalny, by mógł dobrze służyć społeczeństwu, musi pozostać publiczny. Wystąpienie Oręziak wywołało dzikie oburzenie ze strony dużej części środowiska akademickiego. Zarzucono jej (a jakże!) populizm i nienaukowość. Co jednak szczególnie nie dziwi, bo najbardziej zagorzali krytycy Oręziak należą jednocześnie do autorów reformy z 1999 r. Bronią więc de facto osobistego dorobku. W atmosferze tego sporu jako żywo poczuć można atmosferę podobnych batalii z TINĄ na bardzo częstych na wcześniejszych etapach polskiej transformacji.

Ramka z pustym miejscem

Wśród polskich polityków nie ma zbyt wielu ekonomistów. Oczywiście było wielu profesorów i doktorów ekonomii, którzy trafiali na kluczowe stanowiska rządowe. Zazwyczaj ściągano ich jednak, żeby odegrali w nich rolę wynajętego fachowca technokraty. Zgodnie z fundamentalnym założeniem neoliberalnej TINY, że w nowoczesnym świecie nie ma miejsca na politykę ekonomiczną. Bo polityk nie powinien pchać do gospodarki swoich brudnych paluchów, tylko ograniczyć się do obserwowania swobodnej gry sił rynkowych. I ewentualnie od czasu do czasu upewnić rynki finansowe, że populistów trzymamy od poważnych spraw na bezpieczny dystans. To dlatego wszyscy polscy ministrowie finansów po 1989 r. byli ekonomistami. Mieli pilnować, by wszystko było w zgodzie z przykazaniami TINY. Oczywiście wielu importowanych do polityki ekonomistów odkryło w sobie niekłamane talenty polityczne. Leszek Balcerowicz po raz pierwszy wchodził od rządu niemal prosto z sali wykładowej. Gdy po kilku latach wracał do gabinetu przy Świętokrzyskiej, był już rasowym politykiem i szefem partii politycznej. Rasowymi politykami stali się też z czasem Jerzy Hausner, Jacek Rostowski i (w mniejszym stopniu) Grzegorz Kołodko. Niewiele jest jednak karier odwrotnych. To znaczy takich polityków, którzy najpierw są politykami, a dopiero w drugiej kolejności ekonomistami lub ekspertami od gospodarki. To model powszechny w całym zachodnim świecie, gdzie ministrem finansów albo gospodarki nie musi być ekonomistą. Może nawet lepiej, żeby nim nie był. Tak jak generał nie powinien być ministrem obrony, a na czele resortu zdrowia niekoniecznie najlepiej sprawdzi się lekarz.
Jakie to ma znaczenie? Wbrew pozorom spore. Chodzi tu ni mniej, ni więcej tylko o rozsadzenie TINY. Bo ona nie boi się wcale dowodów zaprzeczających jej podstawowym dogmatom. Na każde studium przypadku pokazujące, że wzrost zadłużenia nie skutkuje spadkiem tempa dynamiki PKB, zwolennicy TINY przytoczyć mogą dwa dowodzące, że jednak skutkuje. Podobnie z naturą relacji między obniżkami podatków a dynamiką dochodu narodowego lub porównaniem wyników przedsiębiorstw prywatnych i państwowych. TINĘ może obezwładnić coś innego. To sytuacja, w której polityk odpowiedzialny za gospodarkę powie na przykład: „Naszym celem są wysokie zatrudnienie, wysokie pensje i wysoki wzrost. I my to zrobimy. Tak czy inaczej. Bo alternatywa zawsze jest”. Ale do tego musi być bardziej politykiem niż ekonomistą. Ale taki polityk (ekonomista) to postać, której w poczcie inaczej myślących na razie ciągle brakuje.

>>> Czytaj też: Polska nie potrzebuje już przedsiębiorców? Jest ich zbyt wielu